29.07.2017 wyjazd o 7:30 z Cieszyna. Ze Skoczowa o 7:00. Dzień wcześniej wróciłem z Chorwacji. Piękne pływanie na Oceanis 393 wokół wyspy Dugi Otok. Korki na bramkach autostrady do Wrocławia. Mariusz prowadzi pewnie Santa Fe. Roman siedzi z tyłu. Wieziemy mnóstwo chleba, na specjalne życzenie. Lepiej żeby go nie zabrakło. Jeszcze kilka utrudnień na budowanej S3 koło Zielonej Góry i Gorzowa. Mijamy Szczecin, który wygląda jak małpi gaj, przygotowując się na Tall Ships Races – zlot wielkich żaglowców. O 16:00 jesteśmy w Policach i robimy zakupy za 734 zł, wg listy przygotowanej kilka lat temu na wypad do Chorwacji. Musi wystarczyć dla nas trzech, Eryka, który do nas dołączy jutro i kapitana naszej jednostki – Andrzeja. O 17:00 jesteśmy w Trzebieży, gdzie wita nas Andrzej. Przerzucamy bety na „My Wife”. Auto początkowo zostawiamy na terenie portu, ale cena postoju zmusza nas w końcu do wyjechania poza bramę. No to można wypić piwo w pobliskim barze za udany rejs. Zostawiamy Krzyśka, kolegę kapitana na łajbie, a sami idziemy. Pogoda cały dzień dopisywała, dopiero na koniec nadszedł deszcz i ochłodzenie. Kładziemy się spać, zapowiadając dwóm jednostkom przycumowanym burtą do naszej, wypłynięcie o 8:00.
30.07.2017
Jest Eryk. Gdy przyjechał jeszcze spaliśmy, więc pojechał do Polic, ale wrócił z powrotem. Wstawał o 3:00, więc jest trochę niewyspany. Wypłynięcie z portu poszło gładko. Przed nami 110 mil. Ustaliliśmy trasę na Bornholm do Hasle, potem do Szwecji, Simrishamn, wysepka Christiansø, Nexø i Kołobrzeg. Początkowo mieliśmy wracać do Trzebieży, gdzie mieliśmy się zmienić z drugą grupą- Krzyśkiem, Bolkiem i Andrzejem. Była też opcja zakończenia rejsu w Świnoujściu. Ostatecznie zwyciężył Kołobrzeg. Zobaczymy, czy wiatry pozwolą na realizację planu. Dzisiaj słabo wieje. Świeci słońce. Temperatura 20°C. Krótki rękaw i krótkie spodnie są ok. Mijamy kolejne boje szlaku żeglownego na Zalewie Szczecińskim. Wpływamy w końcu do Kanału Piastowskiego. Podgrzewamy grochówkę z puszki, bo już południe. Jak się okazuje, przez następne 26 godzin, zjem tylko pół kromki chleba z masłem. O 13:00 mijamy Świnoujście i wypływamy na otwarte morze. Wreszcie jesteśmy na Bałtyku. Kurs 0000. Wiatr SSW 2 bft. Andrzej 28 lat budował ten metalowy jacht w Jastrzębiu. Od pięciu lat pływa nim po Bałtyku, a ma już 73 lata. Tydzień temu wrócił z miesięcznej wyprawy do Bergen w Norwegii, gdzie dopłynęli z naszym klubowym kolegą Czesławem. Pełnili wachty po dwie godziny przez kilka dni, a potem kilka dni odpoczywali w portach. Szacunek. Nas jest pięciu. Ustaliliśmy, że ja jako bardziej doświadczony, będę na wachcie z Erykiem, a Mariusz, który oprócz wspólnych rejsów, pływał już dwa razy tylko z żoną i córką po południowych morzach, z Romanem. Mariusz i ja tradycyjnie śpimy w jednej koi, tym razem na rufie obok kapitana. Eryk i Roman zajęli koję na dziobie. Ostatecznie Gorek przeniósł się do mesy. Pogoda się zepsuła. Nad lądem przechodzą burze. Zaskoczeniem dla mnie jest głębokość Bałtyku. Komputer wskazuje tu tylko 7-12 m. Akurat około 18:00 gdy jesteśmy u góry z Erykiem zaczyna coś się święcić. Rzucam hasło żeby zrzucić tylny żagiel – bezan. Eryk tak właśnie robi. Andrzej wyczuł, że coś kombinujemy i wychyla się z zejściówki. Meldujemy, że zaraz dorwie nas burza i rzeczywiście za kilka minut zrywa się wiatr 4-5 bft i zaczyna padać. Kapitan przejmuje ster. Pierwszy raz jest trochę nerwowo. Nie znamy jeszcze łajby i nie wiemy co potrafi. Po pół godzinie się uspokaja. Jest 20:00 – zmiana warty. Schodzimy na dół. Przychodzi martwa fala. Nie wytrzymuję. Muszę oddać dary Neptunowi. W pozycji leżącej żołądek i błędnik wraca do normy. Przed północą pobudka i zmiana wachty. Mariusz schodząc ostrzega, żeby ciepło się ubrać. Oni zmarzli. Dorzuca jeszcze, że może u góry śmierdzieć, bo wyszedł mu niespodziewanie paw. Widać chwilowo gwiazdy, wiatr słaby. Kurs na Hasle. Z tyłu świecą na czerwono wiatraki oraz dwie latarnie – polska i niemiecka. Nie zawsze kompas i GPS pokazują to samo. Przed nami szlak żeglowny i spory ruch. Na GPS widać statki, a właściwie ich UKFki.
31.07.2017
W pewnym momencie wszystko zaczyna migać na czerwono. Do tego komunikat aby zmienić kurs. Na szczęście to jeszcze 0,8 mili morskiej. Jesteśmy uratowani. Przeszliśmy szlak. O 3:00 odpisuję pozycję – 54°34,0 N; 014°34,1 E. Prędkość 3 węzły. Zaczyna powoli się rozjaśniać. Cztery godziny minęły nadzwyczaj szybko pod sterami Eryka. Budzę chłopaków. My śpimy oni płyną. Śpi się dobrze, ale co to? Aaaa, znowu trzeba wstać. 8:00 rano. Wita nas słońce. Wypatrujemy wyspy, ale wokoło tylko morze. Gorek postanawia połowić dorsze. Uzbraja wędkę, ale cały czas trochę płyniemy, więc nie ma szans. Dopiero o 15:00 wpływamy do niewielkiego portu na Bornholmie, Hasle. Tłoku nie ma. Parkujemy, a właściwie Andrzej parkuje, longsajdem. Płatność dokonuje się w automacie, kartą bankomatową. Tak już będzie prawie do końca. W cenie 235 DKK (10-13 m długości łodzi) jest PIN do WC i pryszniców oraz hasło do Wifi. Jemy obiadokolację, czyli spaghetti z sosem. Ja namawiam na wycieczkę rowerem do pobliskiego Rønne lub ruin zamku i fortyfikacji Hammershus, ale chłopaki chcą się koniecznie wykąpać w morzu, w portowym bardzo klimatycznym i świetnym architektonicznie baseniku. No dobra. Mogę im zrobić kilka fotek. Jednak nie mogę patrzeć jak się sami męczą w tej zimnej wodzie i mimo braku kąpielówek wskakuję, a właściwie powoli wchodzę w majtkach do Bałtyku. Już po wyjściu Eryk pokazuje mi darmową saunę usytuowaną kilkanaście metrów od plaży. To wiele wyjaśnia. Wchodzę z Erykiem do sauny. Temperatura mogłaby być wyższa. No, teraz można wejść do wody. To jest to. Wrócili wędkarze z wyprawy na dorsze. Jakieś osiem osób i tylko jedna ryba. Słabo jak na 300 DKK za trzy godziny i kuter z echosondą. Już po 18:00 wychodzimy szukać wypożyczalni rowerów. Jest za kempingiem po lewej stronie. Koszt 70 DKK, ale że zostały nam tylko 3 godziny do zmroku, więc pani obniża cenę do 50 koron. Jeszcze robię pomyłkę i zamiast za 4 rowery Mariusz płaci za 5. Zapomniałem, że Andrzej został na jachcie. Jedziemy ścieżką wzdłuż drogi do Rønne jakieś 8 km. Kilka zdjęć w centrum i przy porcie, no i trzeba wracać. Tym razem błotnistą ścieżką w lasku. Erykowi spada łańcuch. Trudno go założyć, bo przerzutki są w piaście, ale się udaje. Akurat zdążyliśmy na zachód słońca nad Hasle, a właściwie nad Szwecją, którą można stąd zobaczyć przy dobrej widoczności.
01.08.2017
Wtorek wita nas zachmurzonym niebem. Kapitan jeszcze w Kanale Piastowskim obiecał mi, że w porcie będę mógł wyjść na maszt. Po ubraniu kamizelki z karabinkiem Gorek wyciąga mnie na ławeczce w górę. Dobrze, że się uparłem, bo zauważam, że jedna z want jest uszkodzona. Linki są pourywane. Wymieniamy ją. Nowa jest za krótka, więc potrzebujemy przedłużki. Niestety mimo przeszukania połówki jachtu nigdzie jej nie ma. Kapitan klnie siarczyście pod nosem. Dajemy czasowo szeklę. Czas wypłynąć. 10:00 zapalamy silnik. Przed nami około 30 mil. Po wyjściu z główek portu gasimy silnik i stawiamy żagle, i przy lekkiej bryzie bujamy się po falach, ale już po 3 milach przestało całkiem wiać. Zaczęło delikatnie cupkać deszczem o taflę wody. Temperatura 16 °C, ciśnienie 1015 hPa. To dobry moment aby spróbować łowić ryby. Wołam do chłopaków pod pokładem, żeby podali wędkę. Stosuję się do wczorajszych instrukcji Romana. Spuszczam pilkera na samo dno, czekam aż żyłka będzie luźna i podciągam żyłkę, aby przynęta się podniosła i znowu opadła na głębokość 44 m. Po 10 minutach jest branie. Wyciągam pierwszego dorsza w życiu. Wszyscy od razu wychodzą na pokład, oprócz Eryka, który cały czas pełnił ze mną wachtę i był przy sterze. Oddaję wędkę kapitanowi. Roman bierze drugą i po kilku chwilach wyciąga „bolka”- małego dorsza. Teraz czas na Mariusza. Pierwszy dorsz trochę mały wraca do morza. Za chwilę jednak wyciąga większego. Eryk ledwo rzucił i już wyciąga rybę. Największą. Patrzymy na Andrzeja, który nadal nic nie złapał. Roman podpowiada, aby nie zwijał żyłki, tylko pociągnął i opuścił. No i jest najpierw jeden, potem drugi i trzeci. Krzyczymy żeby Andrzej już kończył, bo nie mamy gdzie przechować ryb dłużej, a na kolację mamy już aż nadto. Każdy oprawia swoją rybę. Kapitan tylko ma czyste ręce. Płyniemy dalej, a po drodze druga wachta przygotowuje zapiekankę z ziemniaków, kiełbasy, cebuli, czosnku i sera. Trochę trwa krojenie, ale później wystarczy włożyć do piekarnika i czekać, aż się samo zrobi. Taki patent sprzedała nam ostatnio Iwona w Chorwacji. Sprawdziło się znakomicie. Zapiekanka wyszła pyszna, a że jest cisza na morzu, jedzona na pokładzie smakuje jeszcze lepiej. Czas odpalić „katarynę”. Wieczorem zbliżamy się do brzegów Szwecji. W Simrishamn jest tłoczno, w porcie. Stajemy na Y-kach w miejscu oznaczonym czerwoną kartką i jakiś Niemiec nas opieprza. Znajdujemy wreszcie miejsce z zieloną kartką. Przeparkowujemy się. Kapitan nerwowy, ale szybko mu przechodzi. Płacimy w automacie za port. Tym razem dostajemy plastikową kartę chipową, więc trzeba pokryć kaucję 50 koron szwedzkich SEK, która powinna zostać zwrócona na konto po jej oddaniu. Prysznice i ubikacje znajdują się na drugim końcu mariny, natomiast w marinie są ławeczki na grilla i przygotowane grille. Nic tylko skorzystać. Tylko że typowo angielska, a może szwedzka pogoda nie nastraja do siedzenia na zewnątrz. Prąd mamy za darmo bo zostało 9 kWh w automacie. Zwiedzamy miasteczko. W knajpkach wprawdzie są ludzie, ale po cichutku piją kawę. Miasteczko śpi. Za to kościół ładny. Staramy się z Mariuszem uzyskać pieczątki do książeczek ŻOT, ale okazuje się że tu czegoś takiego jak pieczątki nie znają, chociaż pani pokazuje nam jakąś starą pieczątkę z hotelu. Tyle że bez nazwy miejscowości. Na Bornholmie nie ma z tym problemu. W Grecji też nikt nie chciał podbić, podobnie, choć trochę lepiej było w Chorwacji. Chociaż tam pieczątki mieli. Wracamy na pokład i smażymy nasze świeże dorsze. Trochę się rozlatują na patelni, ale i tak są pyszne. Część zostaje na śniadanie.
02.08.2017
Po śniadaniu o 9:15 wypływamy w kierunku małej wysepki Christiansø. Przed nami ok. 35 mil. Za każdym razem jak zmieniamy wody terytorialne państwa, podnosimy inną flagę pod prawym salingiem. Tym razem wieszamy duńską. Przynajmniej tak nam się wydaje, dopóki Mariusz nie pyta dlaczego łopocze nam flaga łotewska. Faktycznie dopiero czwarta osoba to zauważyła. Czyżby zmęczenie? Słońce świeci. Załoga zadowolona. Wieje NW 3-4 Beauforta. Kurs 115. Prędkość 4-5 knt. Przecinamy szlak wodny, a następnie po prawej mijamy Bornholm. Jest dylemat czy wejść do portu południowego czy północnego. Wiatr jest od południa prosto w portową zatokę, którą preferuje kapitan. Drugi port ma zaledwie kilka miejsc postojowych. Nie wiemy czy będą wolne, więc Andrzej decyduje o wejściu jednak od południa. Szukamy namierników. Za główkami portu całkowity brak fal. Jakby ręką odciął. Jest miejsce longsajdem zaraz po prawej , ale Andrzej obstawia, że to postój dla rybaków. Rodacy z innej łódki i Słowacy stojący tuż obok wołają, że można tam stawać. No to stajemy. Jest 16:00. Przed nami zmieści się jeszcze jeden jacht. Musimy się tylko przesunąć do tyłu. Co też robimy, aby starsza francuska para na stylowej drewnianej jednostce, zupełnie po cichu i nieśpiesznie przycumowała jacht. Opłata postojowa to 320 DKK, z czego 50 DKK zostaje oddane gotówką przy zwrocie karty. A 20 DKK jest na 4 prysznice po 4 min. Jeszcze tylko szybki obiad, czyli kuskus z gołąbkami i możemy zwiedzać. Zaczynamy od lewej części, przechodząc przez most wiszący na wyspę Frederiksø. Jej wielość to 440 m x 160 m. Zwiedzamy dom, w którym więziony był więzień polityczny Dr. Dampe, Małą Wieżę i kąpielisko. Christiansø jest nieco większa 710 x 430 m. Idziemy pod górę w stronę pryszniców, Dużej Wieży, następnie cmentarza. W końcu wzdłuż murów obronnych, na których nadal stoją armaty obchodzimy urokliwą wyspę. Widzimy dwie „syreny”, chociaż zamiast ogonów mają jednak nogi oraz zielone pole biwakowe. Zdobywam najwyższy szczyt wyspy. Całe 22 m npm. Wysyłam widokówkę z polskim znaczkiem i pieczątką jachtu. Powinna dojść do adresata. Na zakończenie siadamy na miejscowym piwie w miejscowej knajpce. Nad nami na skale rozsiadła się mewa, a za horyzontem zachodzi wielobarwne słońce, więc cena trunku (300 DKK za 5 kufli) nam nie straszna. Ciszę zakłóca rodzina przy sąsiednim stole, śpiewając pieśń urodzinową dla najmłodszego członka rodziny. Starszy pewnie 12-13 latek pali papierosy przy tym samym stole. Albo źle oceniamy jego wiek, albo takie tu obyczaje. Robi się zimno więc schodzimy na jacht. A co tu robić? Napijmy się po jednym, a potem się zobaczy. I tak zeszło do 2 rano. Były nawet tańce na keji. Kapitan też postawił flaszkę, lecz opuścił nas wcześniej chcąc być w dobrej kondycji następnego dnia. Hitem stała się piosenka Ballada o brygu w wykonaniu , z Youtube, dueu Żukowska-Korycki. Romanowi szczególnie przypadł do gustu głos kobiecy. Ja preferowałem męski. Później często towarzyszyła nam ta nostalgiczna piosenka. Gorek pierwszy raz od wypłynięcia spał jak niemowlę zabezpieczony sztorcdeską.
03.08.3017
W porcie sporo polskich żaglowców m. in. Generał Zaruski, które przypłynęły na Baltic Jazz Regatta. My też dostajemy zaproszenie od organizatora Tomka Piorskiego do wzięcia w nich udziału. Jak mówi będzie szybki wyścig, a potem party, party, jazz. Niestety to dopiero w sobotę, a my nazajutrz, czyli w piątek płyniemy do Kołobrzegu. Jeszcze w Trzebieży zostaliśmy poinformowani, że jak będziemy w Nexo, a będziemy czegoś potrzebowali, to mamy szukać Tomka. On z pewnością nam pomoże. Na szczęście nie było takiej potrzeby. Sprawdzamy pogodę na YR. Im później tym bardziej wieje. Nawet do 7 bft. Postanawiamy wyruszyć wcześnie rano. Pobudka o 5:00. Tym bardziej, że do przepłynięcia będzie 60 NM. Opłaty portowe tym razem należy uiścić w sklepie. Niestety obsługa otworzy go o 19:30. Zdążymy zjeść i się wykąpać. Zwrotu za kartę nie będzie bo sklep otwierają o 9:00, a wtedy będziemy już w morzu. Przechodzimy wszerz i wzdłuż miasteczko. Nuda, nic się nie dzieje. Tylko w kościele jakaś uroczystość z młodzieżą w roli głównej. Robimy szybkie zakupy dla rodziny w supermarkecie i wracamy na „My Wife”. Kapitan po moich namowach znajduje w końcu przejściówki do wanty. Teraz czujemy się bezpieczniej. Chociaż nie do końca. Andrzej wygląda na niepewnego przed jutrzejszym rejsem. Trochę nas postraszył, więc wszyscy siedzimy jak struci. No cóż trzeba się wyspać. W osłoniętej marinie nie czuć podmuchów wiatru.
04.08.2017
Zażywam rano pierwszy raz Cinnaricinum Hasco na mdłości. Erykowi nic do tej pory nie było więc wziąłem tabletkę z nadzieją na spokojny rejs. Kapitan skwitował to stwierdzeniem – „przestoń, po tygodniu pływania nic wom nie bedzie”. Słońce piękne świeci. Ubieram się dość lekko, czyli podkoszulka, softshell, wiatrówka. Na nogach lekkie spodnie, tym razem nie mam na nich nieprzemakalnych ze sztormiaka. Z minuty na minutę wieje coraz mocniej. Przechył duży. Rozbryzgi przelewają się przez dziób i moczą nam twarze. Po godzinie na pokładzie zostaję tylko z Mariuszem. W oddali mijają nas żaglowce. Płyną pewnie na zlot do Szczecina. Po trzech godzinach Mariusz schodzi pod pokład. Jak się potem okaże zalegnie na dłużej w koi. Nie sposób siedzieć prosto do koła sterowego, ze względu na przechył jachtu. Dzisiaj na pokładzie kapitan zarządził noszenie kamizelek ratunkowych. Eryk mi towarzyszy. Jednak po czterech godzinach płynięcia kapitan proponuje mi zmianę. Trochę przemarzłem, więc schodzę pod pokład. I tu się zaczęło. Góra, dół, lewo, prawo, góra, dół, lewo, prawo… ledwo doszedłem do kingstona. A tam góra, dół, lewo, prawo… żołądek przewrócony na wszystkie strony. Śniadanie chce wyjść i górą, i dołem. I wychodzi. Cały spocony wypełzam z ciasnego pomieszczenia. A tam góra, dół, lewo, prawo… Roman leży w mesie na zawietrznej, Mariusz na rufie, dziób pusty, ale tam góra, dół, lewo, prawo… więc wybieram miejsce w mesie na nawietrznej, czyli u góry przechyłu. Mam siłę tylko rozpiąć kurtkę. Na rozpięcie softshella brak już mocy. Oczywiście na nogach spodnie i buty. Lewą ręką się zapieram o stół. Prawa trzyma się półki, więc wiszę na niej. Długo tak nie wytrzymam. Wprawdzie w pozycji horyzontalnej żołądek się uspokoił, ale ręce mi drętwieją. Po 20 minutach odmawiają mi posłuszeństwa. Muszę wyjść. Te 1,5 m do zejściówki wydaje mi się wyjściem na Everest. Nawet choroba wysokościowa by się zgadzała. Wreszcie jestem na pokładzie. A tam góra, dół… no i ledwo zdążyłem na zewnętrzną. Tym razem oddałem Neptunowi swoją żółć. No i przeszło. Jest ok. Kapitan domaga się piwa i kanapki od Gorka, który uznał, że jest technicznym i może tylko ciągnąć za sznurki, ale steru dzisiaj nie ruszy. Cały dzień spędził pod podkładem. Twardziel. Ja bym nie mógł. Mariusz nie wychodzi na wachtę. Może nie słyszy? Roman przygotował kanapki dla kapitana i Eryka. Oni jedzą ze smakiem. Ja kategorycznie odmawiam. Jak to Romek przygotował to nie wiem. Przecież tam góra, dół, lewo, prawo… Ponoć każdy ma swoją długość fali… Wreszcie Mariusz wychodzi. Opowiada, że po zejściu na dół organizm opadł z sił. Jakiś rodzaj odrętwienia i odlotów. Gorek jak już leżał, też miał tak, że nie mógł się podnieść. Totalny brak sił. Nie ma kto nawet zrobić zdjęcia czy nakręcić film. Morze wyciąga. Ja też kilka razy czułem jak na ułamek sekundy zasypiam, żeby zaraz się obudzić jak tylko czułem, że się puszczam rękami. Jak głoszą słowa szanty „rejs, błogi rejs trwa”. O 15:00 coś zaczyna majaczyć w dali po lewej. Największa uzyskiwana wcześniej prędkość dochodząca nawet do 8 węzłów teraz spadła. Jednak niechybnie zbliżamy się do Kołobrzegu. Jeszcze tylko 3 godziny. I faktycznie o 18:00 zawijamy do portu. Kapitan nie był tu po jego przebudowie, więc wyczuwa się nerwowość. Wchodzimy na wolny Y. Mamy tylko cztery odbijacze, więc muszą wylądować na odpowiedniej burcie. Na pytanie, na którą stronę je powiesić pada odpowiedź, że na prawą, a ręka kapitana pokazuje lewą. Szybko pytam jeszcze raz. Jednak lewa. Tymczasem prąd rzeki nas znosi i dobijamy prawą burtą przesuwając pomost. Nic się jednak nie stało. Silnik stop. Odbijacze na drugą stronę. Erykowi została noga na relingu przy schodzeniu, ale szybko się wyplątał. Udało się. Stoimy. Jesteśmy jeszcze świadkami jak Niemiec uderza swoim jachtem w dalby raz po raz. To z nami nie jest tak źle. W końcu i jemu się udało zacumować. Na przeciwko nas stoi jacht z za zachodniej granicy. Kapitan jest niepełnosprawny na wózku inwalidzkim. Pływa sam. Chcę mu pomóc wejść na pokład. Dziękuje serdecznie lecz odmawia pomocy. Ma to wszystko już opanowane. Opłata w Marinie Solnej dla naszego jachtu 11,98 m to 40 zł. Dodatkowo prysznic 5 zł na 5 minut (dwa razy drożej jak w Danii!). Prąd znowu mamy po kimś. Dostajemy też kod do bramki na pomost. Idziemy do knajpy na zasłużone piwo. Do tego zupa lub flaki i wspólne koryto dla 4, którego w pięciu nie możemy dojeść. Wszyscy zmęczeni, lecz decydujemy się iść do Reduty Morast. A tam impreza przy muzyce na żywo, na całego. Tłumy bawią się przy discopolo. I jak tu nie napić się piwa. Zwłaszcza gdy kapitan stawia. Porządny chłop z niego.
05.08.2017
Dzisiaj zwiedzanie miasta. Zapalamy znicz, jako delegacja Klubu „Sternik” Cieszyn, pod pomnikiem „Zginęli na morzu”. Idziemy deptakiem na molo, a następnie do katedry. Tymczasem Andrzej przepompowuje paliwo z balastu do zbiornika i szuka fału do rollfoka, który został już wcześniej przedarty. Gdy wracamy, po południu przyjeżdżają koledzy z Klubu, którzy mają nas wymienić. Przenosimy część naszych rzeczy do auta, a ich na pokład. Bolek interesuje się kuchnią, jak na kucharza przystało. Jadą szybko na zakupy i po paliwo. Mija 1,5 godziny zanim wracają. Dzisiaj i jutro ma wiać jeszcze mocniej. Współczujemy im bo nie będą się mieli szans przygotować na spotkanie z falami. Trochę ze śmiechem, trochę z politowaniem patrzę jak wnoszą na pokład ogromne ilości jedzenia i przypominam sobie pół kromki chleba zjedzone przeze mnie podczas drugiej doby. Ciekawe jak im pójdzie. Pożegnalne zdjęcie. Uściski i w drogę do Trzebieży autem od Krzyśka. Szczecin zapchany turystami. Nie ma szans na krótki postój na Tall Ship Races. Tam trzeba poświęcić wiele godzin. Może następnym razem. Zamieniamy auta w Trzebieży. Jemy kolację i po 21:00 wyruszamy do Cieszyna i Skoczowa, a Eryk swoim autem do Ustronia. Z Woodstocku też nic nie wyjdzie, chociaż Kostrzyn nad Odrą blisko. Po drodze widzimy spore grupy „kolorowych ptaków” wracających z koncertów. 4:00 jesteśmy w domu. W niedzielę wieczorem jak już odespaliśmy docierają wieści z „My Wife”. Tylko nasz klubowy Andrzej dzielnie towarzyszył właścicielowi jachtu podczas 9 godzinnej walki na falach przy wietrze 7-8 bft. Bolek z Krzyśkiem polegli pod pokładem. Ciężki to był rejs… Dobrze pewnie było wyjść na twardy ląd w Nexø.
Tomasz T