Rowery Białoruś-Litwa 2018

Rowery Białoruś 24.08-02.09.2018 wyprawa poza Unię Europejską
Rower 17 kg, bagaż 16 kg.
W czwartek o 18:00 pakujemy u Arbena rowery na przyczepkę. Wchodzi nam idealnie 6 obok siebie. Oczywiście musieliśmy odkręcić pedały i na bocznych przekręcić kierownice. Między rowery upychamy dużo kartonów na przekładkę. Udało się nawet założyć plandekę na górę. Zajmuje to godzinę. Jeszcze ostatnie zakupy w Decathlonie.
Piątek wyjazd o 12:00 z minutami. Z pracy wychodzę o 11:00. Podobnie jak wczoraj jedziemy autem od Damiana do Skoczowa, tym razem wiezie nas Jacek, brat Damiana. Tam przesiadamy się na busa. Kierowca bardzo kulturalny, może dlatego, że jedzie z żoną. Przy okazji, oprócz 1150 zł, które od nas skasuje zrobili sobie wycieczkę na weekend. Nocleg w Lublinie, a w sobotę na Airshow do Radomia. W Lublinie, na ul. Strumykowej, jesteśmy o 19:00. Droga wiodła na Kielce, Radom. Po drodze kierowca zrobił przystanek na obiad. My w tym czasie poszliśmy na „izotonik”. Wypakowaliśmy rowery. Zapchaliśmy kubeł kartonami, o co właściciel miał do nas lekkie pretensje na drugi dzień. Czekaliśmy na autobus nr 03 do centrum, ale źle odczytany rozkład spowodował, że jeden odjechał, a do drugiego mieliśmy sporo czasu. Poszliśmy na piechotę. Co to dla nas 3 km. Pan z pieskiem na spacerze uświadomił nas, że nie 3, a 7 km. Po przejściu dwóch przystanków odpuściliśmy. Bilety 4 zł u kierowcy. Wysiedliśmy na Krakowskim Przedmieściu. 9 pod względem ludności miasto w Polsce, naprawdę tętniło życiem w piątkowy wieczór. My się do tego też przyczyniliśmy. Akurat, jak usiedlismy w ogródku knajpki zaczęło padać. Zaproszono nas do środka, ale było za elegancko, więc poszliśmy do innej. Tam znowu, w zatechłej piwnicy, kelnerka nie przyszła odpowiednio szybko, więc znowu wyszliśmy. Trzecia knajpa była już ok. Piwo, golonka, żurek. Wszystko było w porządku. Jeszcze tylko do „Szybkiej setki” i dwoma taksówkami wracaliśmy na nocleg. Nocne rozmowy Polaków dobrze się układały, więc taksówkarz musiał dowieźć małe co nieco.
Sobota 25.08.2018, 105 km; 5:39 godz; 18,57 km/h średnia prędkość; 266 m przewyższeń.

Wyjazd po 9 tej. Nocleg 300 zł na sześciu, uregulowany. GPS od razu nas zawiódł, więc trochę na czuja jechaliśmy przebijając się przez całe miasto. Śniadanie na chodniku przy piekarni. Ja dojadam kotleta od wczoraj. I znowu na koń. Do przejechania 102 km. W końcu wyjeżdżamy z miasta. Nie wszystkim lekko się jedzie. Obiad jemy w Hotelu Drob, który jest przyjazny dla rowerzystów. Ma stanowisko do naprawy rowerów, a stołki przy barze są zaopatrzone w dwa pedały i ketę. Prognozy cały czas głosiły opady deszczu. Póki co pogoda nas oszczędza, chociaż ciemne chmury widać na horyzoncie. W pewnym momencie postanawiamy jechać ścieżką rowerową przez las. No i się zaczęło. Po kilkuset metrach wpadamy w piach. Rowery trzeba pchać. Nie ma mowy o jeździe. Do tego zaczęło kropić. Ubierać się czy nie? Jest ciepło, więc szkoda wkładać sztormiak. Po chwili każdy jednak ubiera jakąś pelerynę. Trochę pchamy. Tam gdzie się da to jedziemy. Łańcuch i przerzutki całe uwalone piachem. Teren trudny orientacyjnie. Mapy google nie pokazują żadnych dróg. Szacowaliśmy tę przecinkę na 4 km. I tu nagle, dokładnie pośrodku niczego jedzie rowerzysta. Wskazuje nam drogę na Okuniki. Jesteśmy uratowani. Zostało nam kilkanaście kilometrów w deszczu. Udało się. Jest Włodawa i nasz gościniec Podkowa. Spłukujemy rowery z piasku i meldujemy się w pokoju, a właściwie dwóch pokojach apartamentu. Nazajutrz łańcuchy są zardzewiałe i wymagają oliwienia. My wymagamy tego natychmiast. Jeszcze musimy się wykąpać w jednej łazience na sześciu, a woda ledwo ciurka. Przez to długo to trwa. Na szczęście restauracja jest w naszym gościncu. Ubrania, a szczególnie buty, większość ma przemoczone. Tylko Mariusz ubrał foliowe ochraniacze. Włodawa wieczorową porą jest całkiem wymarła. Synagoga też nie robi wrażenia. Czas na sen.
Niedziela 26.08.2018; 94,4 km; 15,96 km/h średnia prędkość; 5:55 godz; 153 m przewyższeń.
Szybkie śniadanie i po 8:00 wyjeżdżamy. Łańcuchy trzeba naoliwić bo przez noc zardzewiały. Jedziemy Green Velo na Terespol. Buty jeszcze wilgotne od wczoraj, ale mamy drugie pary na przebranie. Sakwy i worki są przez to cięższe, z tym że w takich momentach się to rekompensuje. Przy ścieżce co jakiś czas, na wzór drogowych MOPów są MORy – Miejsce Obsługi Rowerzystów. Trasa wiedzie częściowo wzdłuż drogi po asfalcie czy bruku, a częściowo szutrem lub piaskiem przez wsie, pola i lasy. Piasek nie jest naszym sprzymierzeńcem. W pierwszej wiosce, w której się zatrzymujemy po godzinie jazdy otrzymujemy od miłej pani jabłka z ogrodu. Z wieży widokowej widać już nasz dzisiejszy cel – Białoruś. Zwiedzamy Cerkiew pod wezwaniem Przemienienia Pańskiego w Jabłecznej. Jest przerwa obiadowa, ale przyjechała grecka wycieczka więc również wchodzimy. Pielgrzymi całują po kolei obrazy wiszące na ścianach. Jest ich sporo. Przedstawiają postacie, w tym założyciela klasztoru św Onufrego. Brat klasztorny przynosi wodę. Niektórzy ją piją, inni obmywają twarz. Czas w drogę. Kodeń. Obiad jemy w jadłodalni przy Domu Pielgrzyma, obok Sanktuarium Matki Boskiej Kodeńskiej. Dojeżdżamy do Terespola. Zrobiło się zimno. Kupujemy bilety na pociąg do Brześcia. Jest problem z biletami na rowery, ale w końcu udaje się je wydrukować. Białoruski kierownik pociągu, przechadzający się po poczekalni, potwierdza, że będziemy mogli z nimi jechać. Sympatyczny i uśmiechnięty to człowiek. Darek, nasz etatowy skarbnik wymienia złotówki na ruble. Kurs 1,9-2 zł. W kantorach nie ma wiele rubli. Tylko dolary i euro. Będziemy więc wymieniać resztę po drugiej stronie granicy. O 17:00 odjeżdża pociąg. Godzinę wcześniej jest odprawa. Musimy przejść przejściem podziemnym na drugą stronę do dworca międzynarodowego. Pijany facet po raz drugi jest wyrzucony przez ochraniarzy na zewnątrz. Mariusz idzie pierwszy do odprawy bo ma papiery. Załatwił je przez neta. Do okręgu brzeskiego można na dziesięć dni wjechać bez wizy. Należy za to podać konkretny dzień przyjazdu i wyjazdu oraz miejsce przekraczania granicy. Kosztuje to 50 zł, za to w zamian dostajemy voucher na taksówkę do 5 km oraz bilety do jakiegoś muzeum. Nie wykorzystaliśmy ich. Polska odprawa jest w Terespolu, białoruska na dworcu w Brześciu. Przechodzimy bez problemu i wnosimy rowery do przedziału. Kierownik pociągu nam pomaga je ulokować. No to odjazd. Przekraczamy Bug. Wysiadamy i robimy odprawę. Z nasz sześciu tylko Marcina sobie upodobała celniczka i przekopała mu sakwy. Można jechać dalej. Będzie padać. Ubieramy się w sztormiaki i peleryny. Na buty ochraniacze. Już leje. Jest zimno. Musimy wyjść na długie i strome schody kładki dla pieszych nad torami. Białorusin w samych krótkich spodenkach i koszulce idzie za mną. Chcę go przepuścić. A on, że nie. Łapie mój rower z tyłu i pomaga mi go wnieść na te schody. Rower 17 kg. Bagaż drugie tyle. Dziękuję mu. On idzie dalej i pomaga, tym razem Darkowi znieść rower przy zejściu. Jedziemy do centrum. Tam w knajpce jemy bliny czyli naleśniki z nadzieniem, no i piwko. Rowery stoją w bramie. Do naszego noclegu mamy ok. 8 km. Mariusz dzwoni do gospodarza. Ten pyta czy rozpalić banię. Tak. Oczywiście. Szybkie zakupy na kolację i śniadanie. No i w drogę. Jestem mile zaskoczony ścieżkami rowerowymi. Są wygodne zjazdy z chodnika na ulicę. Przemyślane. W strugach deszczu docieramy do domku na przedmieściach. Mamy cały dla siebie. Gospodarze mieszkają obok. Na parterze jest kuchnia i sauna z dużym basenikiem do schłodzenia się. Na górze łóżka i stół do ping ponga. Jest super napalone drewnem. Wchodzimy do sauny i tak mija nam wieczór.
Poniedziałek 27.08.2018; 75 km; 17,14 km/h średnia prędkość; 4:23 godz; 215 m przewyższeń.
Opuszczając domek gospodarz tłumaczy nam, że 3 km dalej jest fort godny zwiedzenia. My kierujemy się jednak do twierdzy brzeskiej. Jak się potem okazało, właśnie na tamten fort nr 5 mieliśmy bilety. Trudno. Nie będziemy się już wracać. Twierdza, a właściwie ogromne pomniki oraz sprzęt militarny robią wrażenie. Rowery musieliśmy zostawić i zwiedzać na piechotę ze względu na zakazy.
Spotykamy Kazachów. Jadą rowerami z Kazachstanu (Astany) do Paryża. Teraz rowery są na dachu dwóch samochodów. Sześć tandemów. Ponoć przyjeżdżają dziennie 200-250 km, z prędkością 40 km/h. W wyprawie biorą udział osoby niewidzące. „Sportbezgranic”.
Przemieszczamy się aby zrobić zdjęcie przy pomniku Ojca Rewolucji – Lenina. Musimy znaleźć kantor. Jest przy rynku komsomolskim, jak dowiadujemy się w restauracji, w której jemy śniadanie. Wareniki czyli pierożki 3,5 rubla, kawa 2,8, herbata 3 ruble. Można wymienić złotówki 0,53. My wymieniamy euro bo trochę lepszy kurs 2,369. Wyjeżdżamy z miasta w stronę Puszczy Białowieskiej. Przy drodze zatrzymujemy się na 6 kg arbuza po 1 rubla białoruskiego za kilo. Taka tradycja. Znowu pedałujemy. Szukamy gospody żeby coś zjeść. W wiosce jakiś chłopak jedzie przodem na rowerze aby nam pokazać. Niestety knajpa jest zamknięta. Kilka kilometrów dalej jest sklep, w którym leją piwo z beczki. Może być. Jedzenia jednak nie ma. Są tylko suszone solone ryby. Bierzemy 3 szt. Dopiero teraz patrzymy, że są niewypatroszone. Co dalej? Przeszła nam ochota. Właściciel sklepu pokazuje na jednej jak ją rozebrać. Jest gumowata. Nie do zjedzenia. Odjazd.
W Kamieńcu w jedynej restauracji jemy, chcąc nie chcąc, obiad 2,66+0,49 rubla. Mielone mięso z ziemniakami pure. Zupa kartoflana 0,44 rubla. W knajpie pusto. Obsługa jak już się znalazła to wyglądała na bardzo niezadowoloną. Dania kiepskie. Co robić. Marcin podśpiewuje w trakcie jazdy „całe życie na kolanach…” To hymn tej wyprawy. Plus powiedzenie „można tak, można tak” wzięte z kawału o maści na szczury. Kolejny pomnik Lenina i portrety najlepszych z najlepszych. Hwojanówka już w parku Białowieskim to nasze miejsce dzisiejszego noclegu. Mała wioska. Kilka chałup. Odrestaurowana stara chata ma swój klimat. Kuchnia z piecem kaflowym ogrzewajacym również pokój. Jest też łazienka i mały pokoik. Wynajęte przez booking. Sympatyczne młode małżeństwo. On ma polskie korzenie i kartę Polaka. Po kilku zdaniach odjeżdżają, zostawiając nas z komarami, które ostro tną i psem przybłędą. Znajdujemy w zamrażarce słoninę. Do tego plasterki naszej kiełbasy i ich cebula. Wszytko to trafia na patelnię. Dobrze, że Mariuszowi się chce podsmażać. Kolejny dzień za nami. Co wieczór degustujemy 40% balsamy. Smakują wszystkim. Damian, smakosz piwa, też nie odmówi jednego ku zdrowotności. Ceny od 7 do 10 rubli za flaszkę. Kończymy dzień. Dzisiaj już nie padało.
Wtorek 28.08.2018; 89 km; 5:04 godz; 17,56 km/h średnia prędkość; 239 m przestrzeń.
Rankiem wydaje się, że będzie padać. Zatrzymujemy się, a ja ubieram się na sztormowo. Jednak nic z tego. Znowu się rozbieram. Starsza babcia wyszła z chaty. Mówi żeby zabrać jabłka bo nie ma kto ich zbierać. We wsi zostało tylko 20 osób. Ta pani przyjechała w odwiedziny do siostry. Pies biegnie za nami któryś kilometr. W pewnym momencie skręca wprost pod koła Arbena. Pozbierał się i uciekł w szoku (pies). Arbenowi nic się nie stało. Wjeżdżamy do Parku Białowieskiego. Bilety po 7 rubli. Decydujemy się jechać do Dziadka Mroza. Czekają nas podarunki. Płacimy w sumie 11 rubli. Osobny do domu Dziadka Mroza jest po 8,5. Asfaltowymi alejkami jedziemy jak króle, a spodziewaliśmy się piasków, bagien i moczarów. Zwiedzamy królestwo mroźnego dziadka. Wokół rzeźby i domki postaci z bajek, ale Dziadka nie widać. Dopiero przychodzi rusałka z grupą zwiedzających i po kilku wezwaniach Dziadek wychodzi. Każdego wita i pyta skąd przybył. Oprócz nas są ludzie z Izraela, Kijowa, Brześcia. Z Sankt Petersburga małżeństwo przyjeżdża co roku w dzień urodzin męża. Jest też Indonezyjczyk. Takie międzynarodowe towarzystwo. Mróz w każdym jezyku stara się coś powiedzieć. Jest wesoło. Potem zaprasza na wspólne zdjęcia. Musimy zaśpiewać. Dziadek zaczyna śpiewać „cicha woda brzegi rwie” my się mamy dołączyć. Gorzej lub lepiej. Jakoś się udało. Jeszcze tylko ciastko jako prezent i jedziemy do Polski. Na przejściu w Białowieży już po naszej stronie, idąc ostatni zawieszam unijny system. Stoję na macie odkażającej- patrz pomór świń i czekam aż się odwiesi. A on dalej nie chce czytać mojego paszportu. Chłopaki czekają na mnie. A ja ucinam sobie rozmowę z urzędnikiem. Pyta czy to wycieczka klasowa, bo większość z jednego rocznika. Szkoły już dawno skończyliśmy. Udało się i idę na obowiązkową kontrolę celną. Rozmawiając sympatycznie o Białorusi celnik zagląda z musu do toreb, tak żeby przypadkiem niczego nie znaleść. I tak niczego nie wieziemy. Jest pierwsza usterka rowerowa. Arbenowi odpadła śruba w pedale. Wkręcamy zastępczą. Jest ok. Była jeszcze druga usterka. Damianowi wypadła śruba z bagażnika. Mariuszowi wkręciła się guma trzymajaca worek w zębatkę. I to były wszystkie kłopoty rowerowe na tej wyprawie. Damianowi jeszcze zdarzyło się, że spadł łańcuch kilka razy. W Białowieży jemy smacznie „U pasibrzucha”. Darek kartacze, wszyscy kosztujemy babkę ziemniaczaną, Arben i Mariusz zupę szczawiową. Marcin tradycyjnie golonko. Chłopaki po zupie na drugie też wcinają golonkę. Ja jem kociołek Batorego. Gulasz taki, że łyżka stoi pionowo. Tyle mięsa. Bardzo duże porcje. ” nie stwarzaj zagrożenia, pracuj bez pospiechu” to motto knajpy, chociaż dania podali szybko. Tylko na ziemniaki trzeba było czekać. Bilety na wieżę widokową, w dawnym pałacu cesarskim, były nie do kupienia. Zacięła się drukarka. Wchodzimy więc bez nich. Nie warto było tam wychodzić. Zero widoków. Jedziemy na nocleg do Janowa, niedaleko Narewki. Jest miejsce na ognisko więc Darek z Marcinem jadą do sklepu po kiełbasy. My tymczasem zbieramy drewno na ogień. Gospodarz o wszystkim nas informuje. Kilka razy powtarza o ciepłej wodzie, że będzie za godzinę bo musi napalić. Spręża się i szybciej możemy się kąpać. Później siedzimy nad ogniem i smażymy kiełbasy. Kilka razy spadła mi z kija, ale dwa widelce uratowały sprawę. Innym też pospadała. Wszystkie uratowaliśmy. Mimo, że zmieścilibyśmy się do jednego pokoju mamy ich trzy. Obiekt przygotowany był pod kolonie. Teraz trochę podupadł. Dorabia pewnie inaczej, bo widzieliśmy pełno listów z ZUS do Białorusinów. Przypadek? Nie sądzę…
Środa 29.08.2018; 77 km; 5:46 godz; 16,21 km/h średnia prędkość; 399 m przestrzeń..
Myśląc nad trasą, czy skręcić w prawo, czy jechać prosto, zatrzymujemy się przy chodniku w Narewce. Z domu wychodzi starszy pan i pyta w czym pomóc. Tłumaczy nam dalszą drogę. Zaprasza do siebie na obejrzenie swoich prac. Jest to Roman Malinowski. Człowiek pozytywnie zakręcony. Tworzy miniatury obiektów z drewna. Na dach używa łusek z szyszek. Nieistniejący już w realu pałac carski w Białowieży wykonywał przez dwa lata. Pokazuje pamiątkowe wpisy osób, które go odwiedziły, m.in. Prezydenta Komorowskiego. Chwilę gawędzimy i zostawiając datek na dalsze prace ojdeżdżamy. W Gródku, w poleconym przez tubylców barze, zatrzymujemy się na obiad. Jest przed 12:00 więc na zestaw za kilkanaście złotych musimy chwilę poczekać. Obiad naprawdę dobry. Nawet krupnik, którego w domu nie lubię, tutaj mi smakuje. Właścicielka pyta czy mamy ochotę na jej własny wyrób. Dlaczego nie? Dostajemy dzbanek aroniówki własnej roboty. Od słowa do słowa okazuje się, że możemy kupić „ducha puszczy”. Bierzemy na wynos 2 litry za 32 zł. Będzie na wieczór. Jedziemy szlakiem napoleońskim. Szły tędy w 1812r wojska Napoleona i aby ułatwiać przejście ciężkiego sprzętu wkopały sie we wzgórze. Miejsce to nazywa się „Rozkopanką”. Stąd już rzut beretem do Królowego Mostu, znanego z filmu „U Pana Boga w ogródku”. Niestety we wsi tylko parę domów. Nic nie przypomina miejsca ze szklanego ekranu. Tubylec tłumaczy, że tylko dwie sceny tam kręcili. Resztę w Supraślu i Sokółce. Już po 15 tej jesteśmy w Supraślu. A że czasu mamy sporo zostawiamy bagaże w dwóch wynajętych, gustownie urządzonych i wyposażonych domkach i jedziemy na miasto. Niestety prawosławny klasztor męski z monasterem, jak i cały kompleks klasztorny, jest już zamknięty do zwiedzania. Musimy zadowolić się oglądaniem z zewnątrz kościołów, pałacu Buchholtzów, domu ludowego i domu ogrodnika. Jemy dobre lody przy pustej plaży, a następnie wrzucamy coś na ząb w knajpce. A że ja z Marcinem chcemy kartacze, które dobrze wyglądały w innej jadłodajni, na chwilę się rozłączamy. Zakupy na wieczór i rano robimy już wspólnie. Na drugi dzień na śniadanie będzie jajecznica z boczkiem i kiełbasą. Jesteśmy ciekawi „ducha puszczy” ze szkoły leśnej Puszczy Knyszyńskiej okolic Gródka i Michałowa. Z pewną ostrożnością podchodzimy do pierwszej szklaneczki. I tu zdziwienie. Smak bardzo dobry i jak się okazuje działa poprawnie. Przy ożywionej dyskusji, nie zawsze się zgadzając co do obecności kosmitów na naszej planecie, miło spędzamy wieczór. Połowa zakupionej dawki okazuje się być w zupełności wystarczająca. Resztę, niestety na drugi dzień wylewamy do zlewu, obawiając się kontroli na granicy. Będziemy przecież wjeżdżać z powrotem na Białoruś, do okręgu grodzieńskiego.
Czwartek 30.08.2018, 91 km, średnia 16,1 km/h, czas jazdy 5:37 godz; 543 m przewyższeń.
Przed 8:00 jesteśmy już w drodze. Teren staje się pofałdowany. Do tej pory było po płaskim. Jedziemy wzgórzami morenowymi. Zatrzymujemy się przy pomniku upamiętniającym powstańców listopadowych. Troszkę dalej jest arboretum w Kopnej Górze, czyli rodzaj ogrodu botanicznego z drzewami i krzewami. Nazwa od łacińskiego słowa arboret-drzewo. Droga wiedzie przez las. Znak ostrzega- zwolnij wilki. Jedzimy dalej. Przy przydrożnym sklepie zagaduje do nas rolnik. Wspomina wojsko i dowiadując się, że jesteśmy z Cieszyna wspomina kolegę z armii również Cieszyniaka. Damianowi odpadła śruba z bagażnika, więc drobna naprawa była konieczna. Kierujmy się na Bohoniki. Jest tam meczet tatarski i mizar – cmentarz. Wczoraj zastanawialiśmy się czy jechać do Kruszanianów. Miejsce również znane z meczetu. Odpuściliśmy. Dzisiaj wchodzimy do meczetu. Jest zawsze otwarty. Wystarczy zadzwonić do miłej pani. Zdejmujemy buty, płacimy po 5 zł i udajemy się do części męskiej. Tu następuje opowieść o historii Tatarów w Polsce i proroku Mohamecie. Sześć rodzin tatarskich mieszka we wsi. Tatarzy musieli przejąć nazwiska po polskich żonach aby otrzymać majątki za wkład w wojnie. Nazwiska kończą się na ski i icz. Pani zniechęca nas do próbowania kuchni tatarskiej twierdząc, że przyprawy te same i nic w tym specjalnego. Sprzedając tespih – różaniec muzułmański, tłumaczy, że 33 razy x3 należy powtarzać Allahu Akbar (Bóg jest największy), Subhanu Alla (Niech Bóg będzie wywyższony) lub inne krótkie sentencje. Mężczyźni podobnie jak Mahomet mogą odliczać na palcach trzy razy 11. A gdzie ten jedenasty palec? To ja mam wam tłumaczyć pyta pani! Księżyc i gwiazdy były swiatłem i świadkiem zesłania Koranu. A ukazał się on na listkach i gałązkach, stąd te symbole na obrazach. Czas w drogę. Jeszcze zwiedzamy cmentarz tatarski z wybrukowanym dużym parkingiem, przy którym stoi Toy-toy. Tereny naprawdę widokowe. Przyjemna jazda. Słońce świeci. Dojeżdżamy do Kuźnicy. Kolejka tirów. Jemy obiad w barze, jeszcze po polskiej stronie, bo nie wiadomo jak będzie. Przekraczamy granicę. Trochę to trwa. Dostajemy talonik od Białorusina na wstępie i po zebraniu pieczątek na kolejnych stanowiskach oddajemy go na ostatnim. Sakwy trzeba było otworzyć aby nic się nie ukryło przed czujnym okiem celnika. Czas znowu zmienił się o godzinę. Niby droga jest pod górkę, a jedziemy 24-27 km/h. Miejscami osiągamy 30 km/h. Tym sposobem docieramy do Grodna. Miasto malowniczo położone nad rzeką Niemen. Odwiedzamy dom Elizy Orzeszkowej lub jak białoruskie napisy głoszą Elizy Orzeszko, na ulicy Elizy Orzeszko. Mieliśmy bilety zakupione w ramach bezpłatnej wizy, więc wykorzystaliśmy je. Dwa pokoje, kilka zdjęć, książek i mebli. Nic szczególnego. Oglądamy stary i nowy zamek na wzgórzu i zasiadamy w knajpce przy głównym deptaku. Oczywiście w mieście jest pomnik Lenina i czołg na pomniku, też jest. Uwagę naszą zwraca para, która siedzi przy stoliku w porządnej restauracji, muzyka gra i zamówili 0,7 l wódki, jakąś zapojkę, małą pizzę i sałatkę. Obstawiamy, że to turyści. Może z Ukrainy. Nie jest to w każdym razie widok odosobniony. Taka randka. Do naszego wynajętego domu mamy jeszcze kilka kilometrów. Nie udaje nam się jechać wzdłuż Niemna. Jedziemy za to wzdłuż głównej drogi. Końcowy odcinek pokonujemy na piechotę pod górkę przez las. Tak było najkrócej. Pani z dzieckiem oprowadza nas po domu. Jest duży, piętrowy. Łóżka podwójne i dostawki. Trzy sypialnie na górze, jedna na dole, którą zajmuje Damian. Do tego kuchnia i jadalnia. Na zewnątrz wiata oraz grill. My z nich nie skorzystamy. Jest za to gdzie postawić rowery. Na wieczór mamy tradycyjnie już balsam 53, 45, 40 %.
Piątek 31.08.2018; 73 km, średnia 17,1 km/h; czas jazdy 4:15 godz; 322 m przewyższeń.
Po śniadaniu jedziemy nad urokliwym Niemnem i przez park w stronę centrum, a następnie na północ. Przekraczamy granicę białorusko-litewską. Ciągnie się przez kilka kilometrów i zabezpieczona jest opuszczanymi barierami. Tuż przed granicą jest poligon. Co jakiś czas słychać huk wystrzału, a wzdłuż drogi rozstawione są tablice ostrzegawcze. Tym razem znowu musimy otworzyć sakwy. Na szczęście na rowerach wszytko idzie szybciej niż autami, ale i tak trwa to 1:30 godziny. Pozbywamy się jeszcze niepotrzebnych już rubli białoruskich w kantorze na granicy. Jest kolejka i długo to trwa bo tirowcy kupują winiety w tym samym okienku. Dojeżdżamy do kurortu i znanego uzdrowiska Druskieniki. Na szaszłyk przed kempingiem musielibyśmy czekać ponad godzinę. Jedziemy więc wokół jeziorka do centrum. Malowniczo i kwieciście wygląda miasteczko przypominające nieco Krynicę. Kosztujemy wody zdrojowej. Smakuje okropnie, ale czego można się spodziewać po lekarstwie. W knajpce pan zapomniał o naszym zamówieniu bo zwaliła się grupa młodzieży. Byli przed nami ale po lekkej reprymendzie i tak dostajemy jedzenie wcześniej od połowy z nich. Kosztujemy wędzone uszy. Da się zjeść. W miejscowości jest kilka atrakcji. Oprócz basenów jest również kolejka linowa a także stok narciarski pod dachem o długości 300 m. Da się? Nocleg mamy nad jeziorem Vilkaitis obok wsi Taikunai w drewnianym kampingu. Ostatni odcinek jest szutrowy i nieprzyjemny. Na dole salon z kuchnią i łazienka, u góry miejsce do spania. Za ścianą bliźniaczy układ i jak się okazuje, nikt nie mieszka. Będzie można skorzystać z łazienki. Przy sześciu spoconych chłopach jest to ważne. Kilkanaście kroków od chatek jest czyste jeziorko. Marcin i Mariusz postanawiają się wykąpać. Patrząc po minach woda nie jest za ciepła. Jadąc później z Marcinem na zwiady po okolicy widzimy wolno biegające konie. Niestety nie ma drogi wokół jeziora. Natrafiamy na bagnisty teren i musimy się wrócić. Kolacja i zapadamy w sen.

Sobota 75 km, 4:21 godz., 17,28 km/h średnia prędkość; 439 m przewyższeń.
Poranna mgła i słońce próbujące się przez nią przebić robią wrażenie tajemniczości. Co czeka nas w ostatnim dniu jazdy? Obawiamy się szutrowych dróg. Jak się okazuje niepotrzebnie. Tylko Mariuszowi guma mocująca worek poluzowuje się i wkręca w zęby przerzutki. Na szczęście mam zapasową i po krótkiej akcji można kontynuować podróż. Zimno, ok. 12 stopni. Damian jak zwykle tylko w koszulce z krótkimi rękawkami. Arben łapie kontuzję kolana, ale jest twardy. To już ostatni dzień więc dojedzie. Granicę litewsko-polską przekraczamy prawie jej nie zauważając. Arben bierze ibufen i maść na kolano. Chyba trochę pomaga. W Sejnach przy bazylice, w restauracji hotelu Skarpa, chcemy zjeść czenaki (kombinacja zapiekanki z bardzo gęstą zupą. Danie z jednego garnka jest dobrze znane na pograniczu polsko-litewskim, a także Ukrainie, w Rosji, czy Gruzji. Potrawa ta składa się zawsze z warzyw, a często także z mięsa: wołowego, wołowo-wieprzowego lub baraniny. Charakterystyczne jest to, że serwowana jest w niewielkich glinianych garnuszkach z pokrywką, w których zapieka się wszystkie ingrediencje), ale jedzenie podają dopiero od 12:00. Jest 10:45 więc szukamy innej knajpy. Niestety również Dom Litewski jest zamknięty. Już się mieliśmy wrócić z podkulonym ogonem do poprzedniej, ale młody facet poleca nam zajazd w Skustele za jakieś 6 km. No to jedziemy ścieżką rowerową na upragniony posiłek, a tu zonk. Zajazd nieczynny. Morale spadło. Co robić? Jemy po batonie z zapasów i w drogę. Droga niestety, o czym nie wspomina google, nagle się kończy koło Krasnopola, ze względu na remont. Nie chcąc robić objazdu, jakoś przebijamy się przez rozkopany plac budowy. Czas nas goni, bo musimy dojechać do Piertanie, spakować rowery do kartonów i zdążyć na autobus do Suwałk o 15:40, a następnie z Suwałk do Białegostoku. Damian prowadzi. Mariusz optuje za skrętem na Stary Folwark. Mało czasu, ale jednak odbijamy w bok nad Wigry. Trafiamy na przystań miejscowego jacht klubu. Pogoda słoneczna. Mamy piękny widok na Podkamedulski Klasztor i Kościół Niepokalanego Poczęcia NMP rozsławiony przez naszego papieża. Teraz jeszcze do Gospody Pod Sieją na kartacze za 16 zł. Wszyscy bierzemy to samo ze względu na goniący nas czas. Dwie sztuki. Są naprawdę duże. I w drogę. O 13:20 jesteśmy w Piertaniach u kuzyna od kuzyna Marcina. Na ten adres Damian zamówił pudła rowerowe i przesłał dodatkowo folię bąbelkową i taśmy klejące. Musimy spakować rowery do pudeł i wysłać do Cieszyna. Pociąg pośpieszny może wziąć tylko 4 rowery, a nas jest sześciu. Cała operacja związana z rowerami kosztuje nas 540 zł za wszystkich łącznie z kartonami. Miało być taniej ale to jest ponad gabaryt i ciężko było znaleźć przewoźnika. Tymczasem rozkręcamy pedały, kierownice i przednie koła. Ja dodatkowo musiałem odkręcić bagażnik i siodełko. Każdy wrzuca co może do pudeł – sakwy, buty rowerowe, kask, brudne ubrania. Chociaż to ostatnie to nie najlepszy pomysł, bo przesyłka dotrze dopiero po tygodniu. Arben ma kłopoty z odkręceniem jednego pedału. Tego co się zepsuł na trasie. W końcu wszystko jakoś wchodzi do pudeł powiązane trytytkami i zabezpieczone folią. Kartony są dość liche i to co nie było należycie owinięte natychmiast go przebija. Marcinowi wyszły widełki, mi i Mariuszowi śruby od koła. Trudno, jakoś te rowery dojadą. Jesteśmy gotowi. Kuzyn nas odwozi parę kilometrów na przystanek na dwie tury. Mamy jeszcze pół godziny na wypicie piwa. Bez przeszkód docieramy do Suwałk. Tu po 17tej odjeżdża autobus do Białegostoku. Podczas podróży jest zamieszanie. Policja wszystkich zawraca. Droga jest nieprzejezdna. Musimy jechać obwodnicą. Jedna pani wysiada. Próbuje załatwić sobie transport do swojej miejscowości. Reszta jedzie dalej. Po dwóch i pół godzinach docieramy na dworzec w Białymstoku. Tu przechodzimy przez kładkę i wędrujemy z ciężkimi bagażami na nocleg w Wyższej Szkole Ekonomicznej. Dostajemy dwa ładne pokoje na poddaszu. Łazienki na korytarzu, ale spoko. Szybki prysznic i na miasto. Chwila niepewności bo Mariusz nie może znaleźć portfela. Ostatni raz go widział na dworcu w Suwałkach. Jest, znalazł się. Możemy iść. Wędrujemy już po zmroku. O dziwo znajdujemy centrum i główny deptak, który jakoś uznałem, że nie istnieje. Miasto tętni życiem. Pełno knajpek i ludzi. Główna atrakcja to zawody w akrobacjach rowerowych. To już nie dla nas. Nam została turystyka rowerowa. Po kilku próbach znalezienia odpowiedniej knajpy z wolnymi miejscami i możliwością zjedzenia o tej porze, zasiadamy u Jack’a Sparrow’a. Jest nawet hamburger Czarna Perła. Faktycznie cały czarny. Ponoć do bułki dodają atrament z kałamarnicy. Ktoś z ekipy obok rzyga, ktoś próbuje nas zaczepić. Ostatecznie do hotelu wracamy taksówką za 17 zł i smacznie śpimy do rana.
Niedziela 02.09.2018; razem 680 km
Już bez rowerów wychodzimy o 9:00 z noclegowni, po wstępnym śniadaniu, czyli kromce chleba z pasztetem. Była to ostatnia konserwa z żelaznych zapasów jeszcze z Cieszyna. Kończymy wakacyjnym akcentem, czyli wizytą w Mc Donald’s na śniadaniu. Niestety nosimy ze sobą ciężkie worki, bo przechowalnia na dworcu kosztuje 14 zł. Po 10-tej mamy pociąg do Bielska. Siadamy na swoje miejsca. Pociąg cicho mknie. Od Katowic zmienia się pogoda. Ulewa przychodzi w Tychach. Klubowicze dzisiaj byli na rowerach nad Paprocanami. W dobie telefonów komórkowych i internetu nic się nie ukryje. Jak się później okazało zdążyli zrobić wyprawę między deszczami. W Bielsku jesteśmy o 17:00. Żegnamy się z ekipą Skoczowską. Oni jadą autem. My wybieramy autobus Lajkonik o 17:40. Mamy jeszcze czas na pożegnalne piwo. Możemy już zacząć planować kolejną przyszłoroczną wyprawę.
Koniec

zdjecia z facebooka