Kolejna „kolęda” Sternika

Ref: Hej, ha żeglarze biegną
Hej, do Was tu z kolędą
Bo się Jezus narodził
Do Ciebie przychodzi

Płynął kiedyś raz marynarz
A tu gwiazda z nieba leci
Nikt się tego nie spodziewał
Aż wpadła do sieci

Jakie wieści mi przynosisz
Gwiazdo piękna jak muszelka
Powiedz żeglarz ją poprosił
Na kolanach klęka

Gwiazda na to odpowiada
Wypuść mnie na wolność teraz
Zaprowadzę cię do Pana
Narodził się dla nas

Przyszedł na świat nasz zbawiciel
W szopie między bydlętami
Duszy nasze odkupiciel
Żyje między nami

Płynie statek za gwiazdeczką
Pośród burzy i nawałnic
Gwiazda ciągle go prowadzi
I nie zważa na nic

Nagle chmury wiatr rozgonił
Ukazały się na niebie
Całe zastępy aniołów
Z dzieciątkiem na czele

Jezus przemówił : żeglarzu,
Bądź pokorny, nie zuchwały
Na morzu nigdy nie szarżuj
To dojdziesz do chwały.

Od tej pory nasz bohater
Zawsze już z rozwagą pływał
Kiedy burza nadchodziła
W szuwary się skrywał.

Ref: Hej, ha kolejkę nalej
Hej, gospodarzu miły
Wypijemy po kielichu
Żeby nabrać siły.

Słowa Beata Pieczonka




Pod banderą Sternika – Wyspy Jońskie 2018

Pod banderą Sternika – Wyspy Jońskie 2018

Pod banderą Sternika – Wyspy Jońskie 2018 – zupełnie subiektywny

Skiper – Mariusz Machej

Mam nadzieję, że komuś się to przyda! Może ktoś popłynie w te rejony, a może my wrócimy tam jeszcze raz… W każdym razie, poniżej zamieszczam garść dość luźnych uwag, dotyczących dwutygodniowego rejsu, który odbyłem wraz z rodzinką początkiem lipca 2018 r.

1. Gdzie to jest? No, gdzie to jest?

Start i koniec rejsu to port w Lefkadzie (miasto) na wyspie o tej samej nazwie. W tym wypadku pisząc o Wyspach Jońskich, mam na myśli wyspy rozciągające się wzdłuż zachodniego brzegu Grecji, między Lefkadą na północy, a Zakyntos na południu.

2. Jak dojechać?

W zasadzie można tam dojechać na 3 sposoby: samolotem, samochodem lub samochodem-promem. Najłatwiejszą, najszybszą i najtańszą wersją jest samolot – pod uwagę można brać tanie linie lotnicze, lub loty czarterowe organizowane przez biura podróży, trzeba dolecieć do Prevezy, lub na Korfu. Ze względu na awersje Magdy do lotów samolotem, wybraliśmy wersję mieszaną: ja, Magda i Martyna jechaliśmy samochodem do Ancony, potem płynęliśmy promem do Igoumenitsy, gdzie spotkaliśmy się z Martą i Józkiem, którzy przylecieli samolotem na Korfu. Ostatnie 110 km, jakie nam zostało do Lefkady, przejechaliśmy wspólnie samochodem. Przy okazji, samochód w Lefkadzie zostawiliśmy, w wolnym miejscu przy chodniku, całkiem za darmo, i nic mu się przez 2 tygodnie nie stało.

3. Jaki plan?

Punkt pierwszy: poprzez Itakę i Kefalonie dopłynąć za Zakyntos, do zatoki Wraku oraz do żółwi Caretta (i wrócić:)). Drugi żelazny punkt planu: totalny chill-out, cieszyć się kąpielami w ciepłych zatoczkach, zwiedzaniem ciekawych miejsc na brzegu i kosztowaniem smakołyków greckiej kuchni. Jak to zwykle bywa, życie weryfikuje zbyt optymistyczne założenia – pierwszy punkt planu nie udało się zrealizować w 100%, co zresztą niespecjalnie nas zmartwiło, bo wykonaliśmy 150% planu z punktu drugiego.

4. Czym pływaliśmy?

Wybór jachtów jest ogromny. Postanowiliśmy kierować się ceną i wybrać coś w miarę taniego. Wybór padał na Sun Odyssey’a 37.1 o wdzięcznej nazwie „Calma” z roku 1996. Jak się później okazało całkiem niepotrzebnie martwiłem się tym rocznikiem. Łajba była doskonale utrzymana i zadbana, a jej stan był znacznie lepszy niż stan o 10 lat młodszych łódek jakie miałem okazje czarterować na Chorwacji. Właściciel, Theo, wyposażył ją w wiele pomocnych gadżetów i rozwiązań. Najciekawszym były panele słoneczne, które ładowały akumulatory i pozwalały bez podłączania się do źródła prądu przetrwać cały rejs. No chyba że na pokładzie znajdowały się kobiety, które używają prostownic i tego typu podobnych sprzętów…. wtedy bez podłączenia do prądu ani rusz.

5. Who is who

Załogę stanowiło 5 osób. Ja, świeżo upieczony Jachtowy Sternik Morski, moja żona Magda, córki Marta i Martyna, oraz teść – Józek, najstarszy i najmniej doświadczony (tzn. w ogóle nie) w pływaniu po morzu. Dość szybko rozdałem funkcje na jachcie, w przypadku odejść od kei, stawania na kotwicy itp. Józek zajmował się obsługą dość archaicznej windy kotwicznej – z czasem osiągnął w tym mistrzostwo, za cumy odpowiedzialne były Marta i Martyna, za odbijacze i komunikacje – Magda. W czasie rejsu, za sterem wszyscy zamienialiśmy się miejscami.

6. A w ogóle to tam wieje?

Pływając w tym rejonie i planując trasę rejsu trzeba brać pod uwagę kilka czynników. Jednym z ważniejszych jest, bez wątpienia, wiatr! Z moich dwutygodniowych obserwacji, wynika, że wiatr wieje trochę podobnie jak na Chorwacji, ale jest mocniejszy. Przeważający kierunek to NW. Rano do godziny 11stej – totalna flauta, potem siła wiatru zaczyna się stopniowo zwiększać, by koło 15-16stej osiągnąć 5B i tak wiać do późnego wieczora. No i tu zaczyna się jeden z problemów, bo gdzie i jak zacumować przy takim wietrze, kiedy np. na betonowej kei nie ma nikogo do pomocy, a ty dostajesz boczny wiatr 25 węzłów, musisz rzucać kotwicę i próbować podejścia.

7. Porty

Tym samym płynnie przeszedłem do kolejnego punktu. Porty na Wyspach Jońskich, nie różnią się specjalnie niczym innym od portów w pozostałych częściach Grecji. W przeważającej ilości są to porty miejskie, mariny, znane z Chorwacji, można policzyć na palcach jednej ręki, zresztą cześć z nich w ogóle nie powinna nazywać się marinami. Opłaty w portach są nieduże, lub w ogóle ich nie ma, w zamian otrzymujemy nic lub prawie nic. Przede wszystkim zapominamy o sanitariatach! Tzn. jest coś takiego, ale to zwykle inicjatywa prywatna lub pozostają sanitariaty w knajpkach. Zwykle nie ma prądu, a woda czasami jest. Grecy to zaradny naród, w portach i w ich pobliżu, jeżeli nie ma wody, kursują prywatne cysterny z wodą, gdzie za pomocą długiego węża mogą dostarczyć wodę nawet na jacht stojący na kotwicy poza portem. Tankowanie nie jest specjalnie tanie, np. na Itace po 6 eurocentów za litr, ale raczej wyjścia nie ma. A mariny… no cóż byliśmy w jednej – ceny wysokie, a infrastruktura nie powala – miałem wrażenie, że tak naprawdę jedynym usprawnieniem jest muring 🙂

8. Achtug! Flotylla!

Jedyna rzecz, która naprawdę psuła mi humor to były flotylle. Flotylle to zorganizowane grupy jachtów, głównie z Angolami na pokładzie, które pływają między portami na wyspach. I nie byłoby w tym nic strasznego, gdyby nie fakt, że flotylle posiadają swoich 'przewodników’ czyli inaczej mówiąc obsługę, która jest odpowiedzialna między innym za zajęcia miejsca w porcie. 'Przewodnicy’ przypływają pierwsi do portu, gdzieś w godzinach 13-14 i rezerwują cały port, np.: stając longsidem wzdłuż kei. Przypływając później, w większości portów, szczególnie tych mniejszych, nie ma żadnych szans, aby stanąć przy kei. Jeżeli ktoś musi lub chce konieczne stanąć w porcie, musi przypłynąć tam najlepiej najpóźniej w południe (wtedy kiedy akurat zaczyna wiać:)), w przeciwnym razie obejdzie się ze smakiem. Flotylle nie tylko zajmują miejsca w porcie, ale także najlepsze kotwicowiska wokół portu, więc tak czy owak trzeba się śpieszyć.

9. Kotwicowiska

Jedynym sensowym rozwiązaniem powyższego problemu jest stanie na kotwicy. Kotwicowisk jest dużo, jednak te najlepsze są zwykle zatłoczone. W związku z tym w większości przypadków stoi się na kotwicy i dwóch linach cumowniczych przyczepionych do brzegu (taki sposób cumowania zapobiega myszkowaniu łódki). Takie kotwiczenie wymaga zgrania załogi, gdy oprócz skipera, który utrzymuje łajbę w odpowiedniej pozycji (przy częstym bocznym wietrze), potrzeba kogoś kto dopłynie do brzegu i zaczepi poprawnie liny cumownicze. Na kursach tego nie uczą… za pierwszym razem pomogli inni żeglarze, a potem szło coraz lepiej. Za dopłynięcie z cumą opasaną przez ramię, znalezieniem odpowiedniego punktu zaczepienia i zamocowaniem cumy była odpowiedzialna Martyna. Znajomość węzła ratowniczego – w tym wypadku niezbędna. Stosuje się go do mocowania cumy do skał, oraz do sztukowania zbyt krótkich cum. Tak przy okazji: my do dyspozycji mieliśmy zwykłe cumy z włókien naturalnych, które były ciężkie i tonęły (wraz z Martyną:)), więc z zazdrością patrzyliśmy na tych żeglarzy którzy mieli lekkie, pływające, syntetyczne cumy w żarówiastych barwach.

Jeżeli miałby polecać jakieś miejsca do kotwiczenia i relaksu, to od razu na myśl przychodzą mi zatoczki na północno-zachodnim krańcu Meganissi oraz zatoka przy plaży Sarakiniko na Itace (uwaga: żeby zacumować przy pionowych białych skałach, trzeba mieć sprzęt alpinistyczny, np.: roksy lub haki), gdzie na plaży można zapalić ognisko.

10. Maniana z kotwicami

Jeżeli dużo jachtów stoi obok siebie na kotwicach, to prędzej czy później taka sytuacja będzie miała miejsce. Dwa razy wyciągaliśmy cudze kotwice, przy okazji wyciągania naszej. Za drugim razem wyciągnęliśmy dwie jednocześnie :). Jak się wie, co robić w takim wypadku, no to sprawa jest w miarę prosta. Znów mieliśmy szczęście do ludzi – za pierwszym razem, co i jak pokazał nam inny żeglarz.

Inna kwesta związana z kotwicą, to pewność czy kotwica odpowiednio trzyma dno! Zdarzyło się i tak, że z pozoru trzymająca dobrze kotwica, zaczęła 'popuszczać’, i jacht niebezpiecznie zaczął się przybliżać do brzegu. Po szybkim zrzuceniu cum i odpłynięciu, okazało się że kotwica była zahaczona o zgubioną drabinkę kąpielową(!), która uniemożliwiała jej poprawne zarycie się w dno.

11. Awarie

Czarterowanie tanich łajb wiąże się z ryzykiem, że coś tam jednak może się zepsuć. Czwartego dnia rejsu, stojąc na kotwicy 'poszła’ nam pompa wodna i cały zapas słodkiej wody znalazł się w zęzie. Na szczęście staliśmy obok portu, szybko zorganizowana przez Theo pomoc dotarła na miejsce – greccy fachowcy dopłynęli pontonem, wymontowali pompę i… powiedzieli, że zamontują nową w sąsiednim porcie, następnego dnia. W rejsie to praktycznie jedna doba straty, bo naprawa trwała do godziny 14stej dnia następnego. O innych drobnych awariach, naprawianych własnymi siłami – nie wspominam.

12. Coast Guard

Powszechnie znany jest grecki luz w żyłach, więc sporym zaskoczeniem była kontrola Straży Wybrzeża. Gdy zobaczyła ich Magda, zaraz pomyślała, że będą kontrolować poziom alkoholu w wydychanym powietrzu 🙂 Nic bardziej mylnego, to ich nie interesowało. Kontrolowali uprawnienia, dokumenty armatora, listę załogi, datę ważności środków ratunkowych – najtrudniej było znaleźć środki ratunkowe! Strach pomyśleć co by było gdyby naprawdę trzeba by było ich użyć!

13. Choroba morska

Na rejsach rodzinnych, po ciepłych wodach Adriatyku, sytuacja taka nie powinna się zdarzyć. A jednak, wbrew założeniom, się zdarzyła! Po 2 dniowych mocnych wiatrach, w cieśninie między Kefalonią a Lefkadą, która jest otwarta na ciągle rozkołysane morze, fala dała się załodze mocno we znaki. Na szczęście, po 2 godzinach bujania, dopłynęliśmy w pobliże brzegu, a choroba nie objawiła się w najcięższej postaci. Spotkana wcześniej polska załoga, płynącą z Zakyntos, też informowała, że ich choróbsko dopadło.

14. Język angielski – rzecz niezbędna!

Może to co piszę to absolutny truizm, ale bez znajomości angielskiego nie ma co wybierać się na Morze Jońskie. Jest to rejon Grecji okupowany przez angielskich turystów. Od przejęcia łódki, kontaktów z armatorem, z obsługą portów (o ile ktoś taki w ogóle jest), rozmów z innymi żeglarzami (przeważającej ilości też Anglikami), kupowaniem w sklepie lub knajpce, po zdanie łajby – tylko angielski. No chyba, że ktoś zna grękę!

15. Kąpiele

Woda w morzu jest czysta, ciepła lub bardzo ciepła, szczególnie w osłoniętych zatoczkach. Gdy nie żeglowaliśmy, pływaliśmy ile się tylko dało. W niektórych miejscach fauna morska zachwycała swym bogactwem – czasami miałem wrażenie, że kąpię się w akwarium. Zrobione zdjęcia nie oddały ani 10% klimatu tego miejsca 🙁

16. Grecka kuchnia

O tym by można pisać i pisać. Koniecznie trzeba spróbować, tym bardziej, że jedzenie w greckich knajpkach nie jest specjalnie drogie. Najlepiej znaleźć knajpę, w której stołują się lokalsi (nie zawsze jest to możliwe). Zwykle zaczynają ucztować około godziny 22 (dla nas to noc:)). Obserwowanie ich, jak również kosztowanie przysmaków lokalnej kuchni to przepyszna zabawa.

17. Dlaczego Odyseusz wracał do Penelopy 10 lat?

Teraz już wiemy! To nie tak, że nie chciał do niej wcześniej wrócić, bo miał inne kobiety w tym czasie. Homer wcale nie fantazjował! Itaka to mimo wszystko dość wietrzna wyspa, wystawiona na północno-wschodni wiatr, który dodatkowo się wzmaga przez efekt dyszy, którą tworzy cieśnina między Kefalonią i Lefkadą. Odyseusz na pewno chciał dopłynąć do ukochanej szybciej, ale warunki pogodowe były jakie były i zajęło mu to tyle czasu. A swoją drogą Penelopa i tak musiała czekać, bo przy tym wietrze, ciężko jej było innego chłopa znaleźć 😉

18.Podziękowania

Dziękuję mojej kochanej rodzince, za to, że znosi cierpliwe moje żeglarskie fanaberie. A Tobie czytelniku, za to, że przebrnąłeś do końca tego tekstu.

Mariusz Machej

Rowery Białoruś-Litwa 2018

Rowery Białoruś 24.08-02.09.2018 wyprawa poza Unię Europejską
Rower 17 kg, bagaż 16 kg.
W czwartek o 18:00 pakujemy u Arbena rowery na przyczepkę. Wchodzi nam idealnie 6 obok siebie. Oczywiście musieliśmy odkręcić pedały i na bocznych przekręcić kierownice. Między rowery upychamy dużo kartonów na przekładkę. Udało się nawet założyć plandekę na górę. Zajmuje to godzinę. Jeszcze ostatnie zakupy w Decathlonie.
Piątek wyjazd o 12:00 z minutami. Z pracy wychodzę o 11:00. Podobnie jak wczoraj jedziemy autem od Damiana do Skoczowa, tym razem wiezie nas Jacek, brat Damiana. Tam przesiadamy się na busa. Kierowca bardzo kulturalny, może dlatego, że jedzie z żoną. Przy okazji, oprócz 1150 zł, które od nas skasuje zrobili sobie wycieczkę na weekend. Nocleg w Lublinie, a w sobotę na Airshow do Radomia. W Lublinie, na ul. Strumykowej, jesteśmy o 19:00. Droga wiodła na Kielce, Radom. Po drodze kierowca zrobił przystanek na obiad. My w tym czasie poszliśmy na „izotonik”. Wypakowaliśmy rowery. Zapchaliśmy kubeł kartonami, o co właściciel miał do nas lekkie pretensje na drugi dzień. Czekaliśmy na autobus nr 03 do centrum, ale źle odczytany rozkład spowodował, że jeden odjechał, a do drugiego mieliśmy sporo czasu. Poszliśmy na piechotę. Co to dla nas 3 km. Pan z pieskiem na spacerze uświadomił nas, że nie 3, a 7 km. Po przejściu dwóch przystanków odpuściliśmy. Bilety 4 zł u kierowcy. Wysiedliśmy na Krakowskim Przedmieściu. 9 pod względem ludności miasto w Polsce, naprawdę tętniło życiem w piątkowy wieczór. My się do tego też przyczyniliśmy. Akurat, jak usiedlismy w ogródku knajpki zaczęło padać. Zaproszono nas do środka, ale było za elegancko, więc poszliśmy do innej. Tam znowu, w zatechłej piwnicy, kelnerka nie przyszła odpowiednio szybko, więc znowu wyszliśmy. Trzecia knajpa była już ok. Piwo, golonka, żurek. Wszystko było w porządku. Jeszcze tylko do „Szybkiej setki” i dwoma taksówkami wracaliśmy na nocleg. Nocne rozmowy Polaków dobrze się układały, więc taksówkarz musiał dowieźć małe co nieco.
Sobota 25.08.2018, 105 km; 5:39 godz; 18,57 km/h średnia prędkość; 266 m przewyższeń.

Wyjazd po 9 tej. Nocleg 300 zł na sześciu, uregulowany. GPS od razu nas zawiódł, więc trochę na czuja jechaliśmy przebijając się przez całe miasto. Śniadanie na chodniku przy piekarni. Ja dojadam kotleta od wczoraj. I znowu na koń. Do przejechania 102 km. W końcu wyjeżdżamy z miasta. Nie wszystkim lekko się jedzie. Obiad jemy w Hotelu Drob, który jest przyjazny dla rowerzystów. Ma stanowisko do naprawy rowerów, a stołki przy barze są zaopatrzone w dwa pedały i ketę. Prognozy cały czas głosiły opady deszczu. Póki co pogoda nas oszczędza, chociaż ciemne chmury widać na horyzoncie. W pewnym momencie postanawiamy jechać ścieżką rowerową przez las. No i się zaczęło. Po kilkuset metrach wpadamy w piach. Rowery trzeba pchać. Nie ma mowy o jeździe. Do tego zaczęło kropić. Ubierać się czy nie? Jest ciepło, więc szkoda wkładać sztormiak. Po chwili każdy jednak ubiera jakąś pelerynę. Trochę pchamy. Tam gdzie się da to jedziemy. Łańcuch i przerzutki całe uwalone piachem. Teren trudny orientacyjnie. Mapy google nie pokazują żadnych dróg. Szacowaliśmy tę przecinkę na 4 km. I tu nagle, dokładnie pośrodku niczego jedzie rowerzysta. Wskazuje nam drogę na Okuniki. Jesteśmy uratowani. Zostało nam kilkanaście kilometrów w deszczu. Udało się. Jest Włodawa i nasz gościniec Podkowa. Spłukujemy rowery z piasku i meldujemy się w pokoju, a właściwie dwóch pokojach apartamentu. Nazajutrz łańcuchy są zardzewiałe i wymagają oliwienia. My wymagamy tego natychmiast. Jeszcze musimy się wykąpać w jednej łazience na sześciu, a woda ledwo ciurka. Przez to długo to trwa. Na szczęście restauracja jest w naszym gościncu. Ubrania, a szczególnie buty, większość ma przemoczone. Tylko Mariusz ubrał foliowe ochraniacze. Włodawa wieczorową porą jest całkiem wymarła. Synagoga też nie robi wrażenia. Czas na sen.
Niedziela 26.08.2018; 94,4 km; 15,96 km/h średnia prędkość; 5:55 godz; 153 m przewyższeń.
Szybkie śniadanie i po 8:00 wyjeżdżamy. Łańcuchy trzeba naoliwić bo przez noc zardzewiały. Jedziemy Green Velo na Terespol. Buty jeszcze wilgotne od wczoraj, ale mamy drugie pary na przebranie. Sakwy i worki są przez to cięższe, z tym że w takich momentach się to rekompensuje. Przy ścieżce co jakiś czas, na wzór drogowych MOPów są MORy – Miejsce Obsługi Rowerzystów. Trasa wiedzie częściowo wzdłuż drogi po asfalcie czy bruku, a częściowo szutrem lub piaskiem przez wsie, pola i lasy. Piasek nie jest naszym sprzymierzeńcem. W pierwszej wiosce, w której się zatrzymujemy po godzinie jazdy otrzymujemy od miłej pani jabłka z ogrodu. Z wieży widokowej widać już nasz dzisiejszy cel – Białoruś. Zwiedzamy Cerkiew pod wezwaniem Przemienienia Pańskiego w Jabłecznej. Jest przerwa obiadowa, ale przyjechała grecka wycieczka więc również wchodzimy. Pielgrzymi całują po kolei obrazy wiszące na ścianach. Jest ich sporo. Przedstawiają postacie, w tym założyciela klasztoru św Onufrego. Brat klasztorny przynosi wodę. Niektórzy ją piją, inni obmywają twarz. Czas w drogę. Kodeń. Obiad jemy w jadłodalni przy Domu Pielgrzyma, obok Sanktuarium Matki Boskiej Kodeńskiej. Dojeżdżamy do Terespola. Zrobiło się zimno. Kupujemy bilety na pociąg do Brześcia. Jest problem z biletami na rowery, ale w końcu udaje się je wydrukować. Białoruski kierownik pociągu, przechadzający się po poczekalni, potwierdza, że będziemy mogli z nimi jechać. Sympatyczny i uśmiechnięty to człowiek. Darek, nasz etatowy skarbnik wymienia złotówki na ruble. Kurs 1,9-2 zł. W kantorach nie ma wiele rubli. Tylko dolary i euro. Będziemy więc wymieniać resztę po drugiej stronie granicy. O 17:00 odjeżdża pociąg. Godzinę wcześniej jest odprawa. Musimy przejść przejściem podziemnym na drugą stronę do dworca międzynarodowego. Pijany facet po raz drugi jest wyrzucony przez ochraniarzy na zewnątrz. Mariusz idzie pierwszy do odprawy bo ma papiery. Załatwił je przez neta. Do okręgu brzeskiego można na dziesięć dni wjechać bez wizy. Należy za to podać konkretny dzień przyjazdu i wyjazdu oraz miejsce przekraczania granicy. Kosztuje to 50 zł, za to w zamian dostajemy voucher na taksówkę do 5 km oraz bilety do jakiegoś muzeum. Nie wykorzystaliśmy ich. Polska odprawa jest w Terespolu, białoruska na dworcu w Brześciu. Przechodzimy bez problemu i wnosimy rowery do przedziału. Kierownik pociągu nam pomaga je ulokować. No to odjazd. Przekraczamy Bug. Wysiadamy i robimy odprawę. Z nasz sześciu tylko Marcina sobie upodobała celniczka i przekopała mu sakwy. Można jechać dalej. Będzie padać. Ubieramy się w sztormiaki i peleryny. Na buty ochraniacze. Już leje. Jest zimno. Musimy wyjść na długie i strome schody kładki dla pieszych nad torami. Białorusin w samych krótkich spodenkach i koszulce idzie za mną. Chcę go przepuścić. A on, że nie. Łapie mój rower z tyłu i pomaga mi go wnieść na te schody. Rower 17 kg. Bagaż drugie tyle. Dziękuję mu. On idzie dalej i pomaga, tym razem Darkowi znieść rower przy zejściu. Jedziemy do centrum. Tam w knajpce jemy bliny czyli naleśniki z nadzieniem, no i piwko. Rowery stoją w bramie. Do naszego noclegu mamy ok. 8 km. Mariusz dzwoni do gospodarza. Ten pyta czy rozpalić banię. Tak. Oczywiście. Szybkie zakupy na kolację i śniadanie. No i w drogę. Jestem mile zaskoczony ścieżkami rowerowymi. Są wygodne zjazdy z chodnika na ulicę. Przemyślane. W strugach deszczu docieramy do domku na przedmieściach. Mamy cały dla siebie. Gospodarze mieszkają obok. Na parterze jest kuchnia i sauna z dużym basenikiem do schłodzenia się. Na górze łóżka i stół do ping ponga. Jest super napalone drewnem. Wchodzimy do sauny i tak mija nam wieczór.
Poniedziałek 27.08.2018; 75 km; 17,14 km/h średnia prędkość; 4:23 godz; 215 m przewyższeń.
Opuszczając domek gospodarz tłumaczy nam, że 3 km dalej jest fort godny zwiedzenia. My kierujemy się jednak do twierdzy brzeskiej. Jak się potem okazało, właśnie na tamten fort nr 5 mieliśmy bilety. Trudno. Nie będziemy się już wracać. Twierdza, a właściwie ogromne pomniki oraz sprzęt militarny robią wrażenie. Rowery musieliśmy zostawić i zwiedzać na piechotę ze względu na zakazy.
Spotykamy Kazachów. Jadą rowerami z Kazachstanu (Astany) do Paryża. Teraz rowery są na dachu dwóch samochodów. Sześć tandemów. Ponoć przyjeżdżają dziennie 200-250 km, z prędkością 40 km/h. W wyprawie biorą udział osoby niewidzące. „Sportbezgranic”.
Przemieszczamy się aby zrobić zdjęcie przy pomniku Ojca Rewolucji – Lenina. Musimy znaleźć kantor. Jest przy rynku komsomolskim, jak dowiadujemy się w restauracji, w której jemy śniadanie. Wareniki czyli pierożki 3,5 rubla, kawa 2,8, herbata 3 ruble. Można wymienić złotówki 0,53. My wymieniamy euro bo trochę lepszy kurs 2,369. Wyjeżdżamy z miasta w stronę Puszczy Białowieskiej. Przy drodze zatrzymujemy się na 6 kg arbuza po 1 rubla białoruskiego za kilo. Taka tradycja. Znowu pedałujemy. Szukamy gospody żeby coś zjeść. W wiosce jakiś chłopak jedzie przodem na rowerze aby nam pokazać. Niestety knajpa jest zamknięta. Kilka kilometrów dalej jest sklep, w którym leją piwo z beczki. Może być. Jedzenia jednak nie ma. Są tylko suszone solone ryby. Bierzemy 3 szt. Dopiero teraz patrzymy, że są niewypatroszone. Co dalej? Przeszła nam ochota. Właściciel sklepu pokazuje na jednej jak ją rozebrać. Jest gumowata. Nie do zjedzenia. Odjazd.
W Kamieńcu w jedynej restauracji jemy, chcąc nie chcąc, obiad 2,66+0,49 rubla. Mielone mięso z ziemniakami pure. Zupa kartoflana 0,44 rubla. W knajpie pusto. Obsługa jak już się znalazła to wyglądała na bardzo niezadowoloną. Dania kiepskie. Co robić. Marcin podśpiewuje w trakcie jazdy „całe życie na kolanach…” To hymn tej wyprawy. Plus powiedzenie „można tak, można tak” wzięte z kawału o maści na szczury. Kolejny pomnik Lenina i portrety najlepszych z najlepszych. Hwojanówka już w parku Białowieskim to nasze miejsce dzisiejszego noclegu. Mała wioska. Kilka chałup. Odrestaurowana stara chata ma swój klimat. Kuchnia z piecem kaflowym ogrzewajacym również pokój. Jest też łazienka i mały pokoik. Wynajęte przez booking. Sympatyczne młode małżeństwo. On ma polskie korzenie i kartę Polaka. Po kilku zdaniach odjeżdżają, zostawiając nas z komarami, które ostro tną i psem przybłędą. Znajdujemy w zamrażarce słoninę. Do tego plasterki naszej kiełbasy i ich cebula. Wszytko to trafia na patelnię. Dobrze, że Mariuszowi się chce podsmażać. Kolejny dzień za nami. Co wieczór degustujemy 40% balsamy. Smakują wszystkim. Damian, smakosz piwa, też nie odmówi jednego ku zdrowotności. Ceny od 7 do 10 rubli za flaszkę. Kończymy dzień. Dzisiaj już nie padało.
Wtorek 28.08.2018; 89 km; 5:04 godz; 17,56 km/h średnia prędkość; 239 m przestrzeń.
Rankiem wydaje się, że będzie padać. Zatrzymujemy się, a ja ubieram się na sztormowo. Jednak nic z tego. Znowu się rozbieram. Starsza babcia wyszła z chaty. Mówi żeby zabrać jabłka bo nie ma kto ich zbierać. We wsi zostało tylko 20 osób. Ta pani przyjechała w odwiedziny do siostry. Pies biegnie za nami któryś kilometr. W pewnym momencie skręca wprost pod koła Arbena. Pozbierał się i uciekł w szoku (pies). Arbenowi nic się nie stało. Wjeżdżamy do Parku Białowieskiego. Bilety po 7 rubli. Decydujemy się jechać do Dziadka Mroza. Czekają nas podarunki. Płacimy w sumie 11 rubli. Osobny do domu Dziadka Mroza jest po 8,5. Asfaltowymi alejkami jedziemy jak króle, a spodziewaliśmy się piasków, bagien i moczarów. Zwiedzamy królestwo mroźnego dziadka. Wokół rzeźby i domki postaci z bajek, ale Dziadka nie widać. Dopiero przychodzi rusałka z grupą zwiedzających i po kilku wezwaniach Dziadek wychodzi. Każdego wita i pyta skąd przybył. Oprócz nas są ludzie z Izraela, Kijowa, Brześcia. Z Sankt Petersburga małżeństwo przyjeżdża co roku w dzień urodzin męża. Jest też Indonezyjczyk. Takie międzynarodowe towarzystwo. Mróz w każdym jezyku stara się coś powiedzieć. Jest wesoło. Potem zaprasza na wspólne zdjęcia. Musimy zaśpiewać. Dziadek zaczyna śpiewać „cicha woda brzegi rwie” my się mamy dołączyć. Gorzej lub lepiej. Jakoś się udało. Jeszcze tylko ciastko jako prezent i jedziemy do Polski. Na przejściu w Białowieży już po naszej stronie, idąc ostatni zawieszam unijny system. Stoję na macie odkażającej- patrz pomór świń i czekam aż się odwiesi. A on dalej nie chce czytać mojego paszportu. Chłopaki czekają na mnie. A ja ucinam sobie rozmowę z urzędnikiem. Pyta czy to wycieczka klasowa, bo większość z jednego rocznika. Szkoły już dawno skończyliśmy. Udało się i idę na obowiązkową kontrolę celną. Rozmawiając sympatycznie o Białorusi celnik zagląda z musu do toreb, tak żeby przypadkiem niczego nie znaleść. I tak niczego nie wieziemy. Jest pierwsza usterka rowerowa. Arbenowi odpadła śruba w pedale. Wkręcamy zastępczą. Jest ok. Była jeszcze druga usterka. Damianowi wypadła śruba z bagażnika. Mariuszowi wkręciła się guma trzymajaca worek w zębatkę. I to były wszystkie kłopoty rowerowe na tej wyprawie. Damianowi jeszcze zdarzyło się, że spadł łańcuch kilka razy. W Białowieży jemy smacznie „U pasibrzucha”. Darek kartacze, wszyscy kosztujemy babkę ziemniaczaną, Arben i Mariusz zupę szczawiową. Marcin tradycyjnie golonko. Chłopaki po zupie na drugie też wcinają golonkę. Ja jem kociołek Batorego. Gulasz taki, że łyżka stoi pionowo. Tyle mięsa. Bardzo duże porcje. ” nie stwarzaj zagrożenia, pracuj bez pospiechu” to motto knajpy, chociaż dania podali szybko. Tylko na ziemniaki trzeba było czekać. Bilety na wieżę widokową, w dawnym pałacu cesarskim, były nie do kupienia. Zacięła się drukarka. Wchodzimy więc bez nich. Nie warto było tam wychodzić. Zero widoków. Jedziemy na nocleg do Janowa, niedaleko Narewki. Jest miejsce na ognisko więc Darek z Marcinem jadą do sklepu po kiełbasy. My tymczasem zbieramy drewno na ogień. Gospodarz o wszystkim nas informuje. Kilka razy powtarza o ciepłej wodzie, że będzie za godzinę bo musi napalić. Spręża się i szybciej możemy się kąpać. Później siedzimy nad ogniem i smażymy kiełbasy. Kilka razy spadła mi z kija, ale dwa widelce uratowały sprawę. Innym też pospadała. Wszystkie uratowaliśmy. Mimo, że zmieścilibyśmy się do jednego pokoju mamy ich trzy. Obiekt przygotowany był pod kolonie. Teraz trochę podupadł. Dorabia pewnie inaczej, bo widzieliśmy pełno listów z ZUS do Białorusinów. Przypadek? Nie sądzę…
Środa 29.08.2018; 77 km; 5:46 godz; 16,21 km/h średnia prędkość; 399 m przestrzeń..
Myśląc nad trasą, czy skręcić w prawo, czy jechać prosto, zatrzymujemy się przy chodniku w Narewce. Z domu wychodzi starszy pan i pyta w czym pomóc. Tłumaczy nam dalszą drogę. Zaprasza do siebie na obejrzenie swoich prac. Jest to Roman Malinowski. Człowiek pozytywnie zakręcony. Tworzy miniatury obiektów z drewna. Na dach używa łusek z szyszek. Nieistniejący już w realu pałac carski w Białowieży wykonywał przez dwa lata. Pokazuje pamiątkowe wpisy osób, które go odwiedziły, m.in. Prezydenta Komorowskiego. Chwilę gawędzimy i zostawiając datek na dalsze prace ojdeżdżamy. W Gródku, w poleconym przez tubylców barze, zatrzymujemy się na obiad. Jest przed 12:00 więc na zestaw za kilkanaście złotych musimy chwilę poczekać. Obiad naprawdę dobry. Nawet krupnik, którego w domu nie lubię, tutaj mi smakuje. Właścicielka pyta czy mamy ochotę na jej własny wyrób. Dlaczego nie? Dostajemy dzbanek aroniówki własnej roboty. Od słowa do słowa okazuje się, że możemy kupić „ducha puszczy”. Bierzemy na wynos 2 litry za 32 zł. Będzie na wieczór. Jedziemy szlakiem napoleońskim. Szły tędy w 1812r wojska Napoleona i aby ułatwiać przejście ciężkiego sprzętu wkopały sie we wzgórze. Miejsce to nazywa się „Rozkopanką”. Stąd już rzut beretem do Królowego Mostu, znanego z filmu „U Pana Boga w ogródku”. Niestety we wsi tylko parę domów. Nic nie przypomina miejsca ze szklanego ekranu. Tubylec tłumaczy, że tylko dwie sceny tam kręcili. Resztę w Supraślu i Sokółce. Już po 15 tej jesteśmy w Supraślu. A że czasu mamy sporo zostawiamy bagaże w dwóch wynajętych, gustownie urządzonych i wyposażonych domkach i jedziemy na miasto. Niestety prawosławny klasztor męski z monasterem, jak i cały kompleks klasztorny, jest już zamknięty do zwiedzania. Musimy zadowolić się oglądaniem z zewnątrz kościołów, pałacu Buchholtzów, domu ludowego i domu ogrodnika. Jemy dobre lody przy pustej plaży, a następnie wrzucamy coś na ząb w knajpce. A że ja z Marcinem chcemy kartacze, które dobrze wyglądały w innej jadłodajni, na chwilę się rozłączamy. Zakupy na wieczór i rano robimy już wspólnie. Na drugi dzień na śniadanie będzie jajecznica z boczkiem i kiełbasą. Jesteśmy ciekawi „ducha puszczy” ze szkoły leśnej Puszczy Knyszyńskiej okolic Gródka i Michałowa. Z pewną ostrożnością podchodzimy do pierwszej szklaneczki. I tu zdziwienie. Smak bardzo dobry i jak się okazuje działa poprawnie. Przy ożywionej dyskusji, nie zawsze się zgadzając co do obecności kosmitów na naszej planecie, miło spędzamy wieczór. Połowa zakupionej dawki okazuje się być w zupełności wystarczająca. Resztę, niestety na drugi dzień wylewamy do zlewu, obawiając się kontroli na granicy. Będziemy przecież wjeżdżać z powrotem na Białoruś, do okręgu grodzieńskiego.
Czwartek 30.08.2018, 91 km, średnia 16,1 km/h, czas jazdy 5:37 godz; 543 m przewyższeń.
Przed 8:00 jesteśmy już w drodze. Teren staje się pofałdowany. Do tej pory było po płaskim. Jedziemy wzgórzami morenowymi. Zatrzymujemy się przy pomniku upamiętniającym powstańców listopadowych. Troszkę dalej jest arboretum w Kopnej Górze, czyli rodzaj ogrodu botanicznego z drzewami i krzewami. Nazwa od łacińskiego słowa arboret-drzewo. Droga wiedzie przez las. Znak ostrzega- zwolnij wilki. Jedzimy dalej. Przy przydrożnym sklepie zagaduje do nas rolnik. Wspomina wojsko i dowiadując się, że jesteśmy z Cieszyna wspomina kolegę z armii również Cieszyniaka. Damianowi odpadła śruba z bagażnika, więc drobna naprawa była konieczna. Kierujmy się na Bohoniki. Jest tam meczet tatarski i mizar – cmentarz. Wczoraj zastanawialiśmy się czy jechać do Kruszanianów. Miejsce również znane z meczetu. Odpuściliśmy. Dzisiaj wchodzimy do meczetu. Jest zawsze otwarty. Wystarczy zadzwonić do miłej pani. Zdejmujemy buty, płacimy po 5 zł i udajemy się do części męskiej. Tu następuje opowieść o historii Tatarów w Polsce i proroku Mohamecie. Sześć rodzin tatarskich mieszka we wsi. Tatarzy musieli przejąć nazwiska po polskich żonach aby otrzymać majątki za wkład w wojnie. Nazwiska kończą się na ski i icz. Pani zniechęca nas do próbowania kuchni tatarskiej twierdząc, że przyprawy te same i nic w tym specjalnego. Sprzedając tespih – różaniec muzułmański, tłumaczy, że 33 razy x3 należy powtarzać Allahu Akbar (Bóg jest największy), Subhanu Alla (Niech Bóg będzie wywyższony) lub inne krótkie sentencje. Mężczyźni podobnie jak Mahomet mogą odliczać na palcach trzy razy 11. A gdzie ten jedenasty palec? To ja mam wam tłumaczyć pyta pani! Księżyc i gwiazdy były swiatłem i świadkiem zesłania Koranu. A ukazał się on na listkach i gałązkach, stąd te symbole na obrazach. Czas w drogę. Jeszcze zwiedzamy cmentarz tatarski z wybrukowanym dużym parkingiem, przy którym stoi Toy-toy. Tereny naprawdę widokowe. Przyjemna jazda. Słońce świeci. Dojeżdżamy do Kuźnicy. Kolejka tirów. Jemy obiad w barze, jeszcze po polskiej stronie, bo nie wiadomo jak będzie. Przekraczamy granicę. Trochę to trwa. Dostajemy talonik od Białorusina na wstępie i po zebraniu pieczątek na kolejnych stanowiskach oddajemy go na ostatnim. Sakwy trzeba było otworzyć aby nic się nie ukryło przed czujnym okiem celnika. Czas znowu zmienił się o godzinę. Niby droga jest pod górkę, a jedziemy 24-27 km/h. Miejscami osiągamy 30 km/h. Tym sposobem docieramy do Grodna. Miasto malowniczo położone nad rzeką Niemen. Odwiedzamy dom Elizy Orzeszkowej lub jak białoruskie napisy głoszą Elizy Orzeszko, na ulicy Elizy Orzeszko. Mieliśmy bilety zakupione w ramach bezpłatnej wizy, więc wykorzystaliśmy je. Dwa pokoje, kilka zdjęć, książek i mebli. Nic szczególnego. Oglądamy stary i nowy zamek na wzgórzu i zasiadamy w knajpce przy głównym deptaku. Oczywiście w mieście jest pomnik Lenina i czołg na pomniku, też jest. Uwagę naszą zwraca para, która siedzi przy stoliku w porządnej restauracji, muzyka gra i zamówili 0,7 l wódki, jakąś zapojkę, małą pizzę i sałatkę. Obstawiamy, że to turyści. Może z Ukrainy. Nie jest to w każdym razie widok odosobniony. Taka randka. Do naszego wynajętego domu mamy jeszcze kilka kilometrów. Nie udaje nam się jechać wzdłuż Niemna. Jedziemy za to wzdłuż głównej drogi. Końcowy odcinek pokonujemy na piechotę pod górkę przez las. Tak było najkrócej. Pani z dzieckiem oprowadza nas po domu. Jest duży, piętrowy. Łóżka podwójne i dostawki. Trzy sypialnie na górze, jedna na dole, którą zajmuje Damian. Do tego kuchnia i jadalnia. Na zewnątrz wiata oraz grill. My z nich nie skorzystamy. Jest za to gdzie postawić rowery. Na wieczór mamy tradycyjnie już balsam 53, 45, 40 %.
Piątek 31.08.2018; 73 km, średnia 17,1 km/h; czas jazdy 4:15 godz; 322 m przewyższeń.
Po śniadaniu jedziemy nad urokliwym Niemnem i przez park w stronę centrum, a następnie na północ. Przekraczamy granicę białorusko-litewską. Ciągnie się przez kilka kilometrów i zabezpieczona jest opuszczanymi barierami. Tuż przed granicą jest poligon. Co jakiś czas słychać huk wystrzału, a wzdłuż drogi rozstawione są tablice ostrzegawcze. Tym razem znowu musimy otworzyć sakwy. Na szczęście na rowerach wszytko idzie szybciej niż autami, ale i tak trwa to 1:30 godziny. Pozbywamy się jeszcze niepotrzebnych już rubli białoruskich w kantorze na granicy. Jest kolejka i długo to trwa bo tirowcy kupują winiety w tym samym okienku. Dojeżdżamy do kurortu i znanego uzdrowiska Druskieniki. Na szaszłyk przed kempingiem musielibyśmy czekać ponad godzinę. Jedziemy więc wokół jeziorka do centrum. Malowniczo i kwieciście wygląda miasteczko przypominające nieco Krynicę. Kosztujemy wody zdrojowej. Smakuje okropnie, ale czego można się spodziewać po lekarstwie. W knajpce pan zapomniał o naszym zamówieniu bo zwaliła się grupa młodzieży. Byli przed nami ale po lekkej reprymendzie i tak dostajemy jedzenie wcześniej od połowy z nich. Kosztujemy wędzone uszy. Da się zjeść. W miejscowości jest kilka atrakcji. Oprócz basenów jest również kolejka linowa a także stok narciarski pod dachem o długości 300 m. Da się? Nocleg mamy nad jeziorem Vilkaitis obok wsi Taikunai w drewnianym kampingu. Ostatni odcinek jest szutrowy i nieprzyjemny. Na dole salon z kuchnią i łazienka, u góry miejsce do spania. Za ścianą bliźniaczy układ i jak się okazuje, nikt nie mieszka. Będzie można skorzystać z łazienki. Przy sześciu spoconych chłopach jest to ważne. Kilkanaście kroków od chatek jest czyste jeziorko. Marcin i Mariusz postanawiają się wykąpać. Patrząc po minach woda nie jest za ciepła. Jadąc później z Marcinem na zwiady po okolicy widzimy wolno biegające konie. Niestety nie ma drogi wokół jeziora. Natrafiamy na bagnisty teren i musimy się wrócić. Kolacja i zapadamy w sen.

Sobota 75 km, 4:21 godz., 17,28 km/h średnia prędkość; 439 m przewyższeń.
Poranna mgła i słońce próbujące się przez nią przebić robią wrażenie tajemniczości. Co czeka nas w ostatnim dniu jazdy? Obawiamy się szutrowych dróg. Jak się okazuje niepotrzebnie. Tylko Mariuszowi guma mocująca worek poluzowuje się i wkręca w zęby przerzutki. Na szczęście mam zapasową i po krótkiej akcji można kontynuować podróż. Zimno, ok. 12 stopni. Damian jak zwykle tylko w koszulce z krótkimi rękawkami. Arben łapie kontuzję kolana, ale jest twardy. To już ostatni dzień więc dojedzie. Granicę litewsko-polską przekraczamy prawie jej nie zauważając. Arben bierze ibufen i maść na kolano. Chyba trochę pomaga. W Sejnach przy bazylice, w restauracji hotelu Skarpa, chcemy zjeść czenaki (kombinacja zapiekanki z bardzo gęstą zupą. Danie z jednego garnka jest dobrze znane na pograniczu polsko-litewskim, a także Ukrainie, w Rosji, czy Gruzji. Potrawa ta składa się zawsze z warzyw, a często także z mięsa: wołowego, wołowo-wieprzowego lub baraniny. Charakterystyczne jest to, że serwowana jest w niewielkich glinianych garnuszkach z pokrywką, w których zapieka się wszystkie ingrediencje), ale jedzenie podają dopiero od 12:00. Jest 10:45 więc szukamy innej knajpy. Niestety również Dom Litewski jest zamknięty. Już się mieliśmy wrócić z podkulonym ogonem do poprzedniej, ale młody facet poleca nam zajazd w Skustele za jakieś 6 km. No to jedziemy ścieżką rowerową na upragniony posiłek, a tu zonk. Zajazd nieczynny. Morale spadło. Co robić? Jemy po batonie z zapasów i w drogę. Droga niestety, o czym nie wspomina google, nagle się kończy koło Krasnopola, ze względu na remont. Nie chcąc robić objazdu, jakoś przebijamy się przez rozkopany plac budowy. Czas nas goni, bo musimy dojechać do Piertanie, spakować rowery do kartonów i zdążyć na autobus do Suwałk o 15:40, a następnie z Suwałk do Białegostoku. Damian prowadzi. Mariusz optuje za skrętem na Stary Folwark. Mało czasu, ale jednak odbijamy w bok nad Wigry. Trafiamy na przystań miejscowego jacht klubu. Pogoda słoneczna. Mamy piękny widok na Podkamedulski Klasztor i Kościół Niepokalanego Poczęcia NMP rozsławiony przez naszego papieża. Teraz jeszcze do Gospody Pod Sieją na kartacze za 16 zł. Wszyscy bierzemy to samo ze względu na goniący nas czas. Dwie sztuki. Są naprawdę duże. I w drogę. O 13:20 jesteśmy w Piertaniach u kuzyna od kuzyna Marcina. Na ten adres Damian zamówił pudła rowerowe i przesłał dodatkowo folię bąbelkową i taśmy klejące. Musimy spakować rowery do pudeł i wysłać do Cieszyna. Pociąg pośpieszny może wziąć tylko 4 rowery, a nas jest sześciu. Cała operacja związana z rowerami kosztuje nas 540 zł za wszystkich łącznie z kartonami. Miało być taniej ale to jest ponad gabaryt i ciężko było znaleźć przewoźnika. Tymczasem rozkręcamy pedały, kierownice i przednie koła. Ja dodatkowo musiałem odkręcić bagażnik i siodełko. Każdy wrzuca co może do pudeł – sakwy, buty rowerowe, kask, brudne ubrania. Chociaż to ostatnie to nie najlepszy pomysł, bo przesyłka dotrze dopiero po tygodniu. Arben ma kłopoty z odkręceniem jednego pedału. Tego co się zepsuł na trasie. W końcu wszystko jakoś wchodzi do pudeł powiązane trytytkami i zabezpieczone folią. Kartony są dość liche i to co nie było należycie owinięte natychmiast go przebija. Marcinowi wyszły widełki, mi i Mariuszowi śruby od koła. Trudno, jakoś te rowery dojadą. Jesteśmy gotowi. Kuzyn nas odwozi parę kilometrów na przystanek na dwie tury. Mamy jeszcze pół godziny na wypicie piwa. Bez przeszkód docieramy do Suwałk. Tu po 17tej odjeżdża autobus do Białegostoku. Podczas podróży jest zamieszanie. Policja wszystkich zawraca. Droga jest nieprzejezdna. Musimy jechać obwodnicą. Jedna pani wysiada. Próbuje załatwić sobie transport do swojej miejscowości. Reszta jedzie dalej. Po dwóch i pół godzinach docieramy na dworzec w Białymstoku. Tu przechodzimy przez kładkę i wędrujemy z ciężkimi bagażami na nocleg w Wyższej Szkole Ekonomicznej. Dostajemy dwa ładne pokoje na poddaszu. Łazienki na korytarzu, ale spoko. Szybki prysznic i na miasto. Chwila niepewności bo Mariusz nie może znaleźć portfela. Ostatni raz go widział na dworcu w Suwałkach. Jest, znalazł się. Możemy iść. Wędrujemy już po zmroku. O dziwo znajdujemy centrum i główny deptak, który jakoś uznałem, że nie istnieje. Miasto tętni życiem. Pełno knajpek i ludzi. Główna atrakcja to zawody w akrobacjach rowerowych. To już nie dla nas. Nam została turystyka rowerowa. Po kilku próbach znalezienia odpowiedniej knajpy z wolnymi miejscami i możliwością zjedzenia o tej porze, zasiadamy u Jack’a Sparrow’a. Jest nawet hamburger Czarna Perła. Faktycznie cały czarny. Ponoć do bułki dodają atrament z kałamarnicy. Ktoś z ekipy obok rzyga, ktoś próbuje nas zaczepić. Ostatecznie do hotelu wracamy taksówką za 17 zł i smacznie śpimy do rana.
Niedziela 02.09.2018; razem 680 km
Już bez rowerów wychodzimy o 9:00 z noclegowni, po wstępnym śniadaniu, czyli kromce chleba z pasztetem. Była to ostatnia konserwa z żelaznych zapasów jeszcze z Cieszyna. Kończymy wakacyjnym akcentem, czyli wizytą w Mc Donald’s na śniadaniu. Niestety nosimy ze sobą ciężkie worki, bo przechowalnia na dworcu kosztuje 14 zł. Po 10-tej mamy pociąg do Bielska. Siadamy na swoje miejsca. Pociąg cicho mknie. Od Katowic zmienia się pogoda. Ulewa przychodzi w Tychach. Klubowicze dzisiaj byli na rowerach nad Paprocanami. W dobie telefonów komórkowych i internetu nic się nie ukryje. Jak się później okazało zdążyli zrobić wyprawę między deszczami. W Bielsku jesteśmy o 17:00. Żegnamy się z ekipą Skoczowską. Oni jadą autem. My wybieramy autobus Lajkonik o 17:40. Mamy jeszcze czas na pożegnalne piwo. Możemy już zacząć planować kolejną przyszłoroczną wyprawę.
Koniec

zdjecia z facebooka

Konkurs foto ’18

Konkurs fotograficzny, po burzliwych naradach, rozstrzygnięty. Wpłynęło 25 prac. 16-to osobowe Jury wybrało cztery zdjęcia. Zwycięzcom gratulujemy. Wręczenie nagród nastąpi na Balu Kapitańskim 02.02.2019. Zapraszamy.

Zarząd

I miejsce – Bartek Trybuś, „SkyUponUs” Bałtyk

II miejsce – Agata Tomica „Ostatni rejs sezonu” 30 wrzesień 2018 Jezioro Goczałkowickie

III miejsce – Teresa Kasztura „Jora” na Mazurach i Marian Wilk „W oczekiwaniu”  śluza na Guziance

Zdjęcia z obrad Jury na Facebooku

https://m.facebook.com/sternikcieszyn

Wodowanie Venuski 2018

„Równica” już na wodzie po lekkim remoncie.

Połączyliśmy pracę z odpoczynkiem, a w sobotę odwiedziliśmy Córkę Rybaka w Sztynorcie. Dziękuję uczestnikom wypadu do Radziej i wszystkim, którzy brali udział w pracach bosmańskich.

Komandor

Bal Kapitański, 3 lutego 2018

Czy czekacie na wpis nowy

Z treścią: Bal Karnawałowy?

Oto on, Drodzy Żeglarze-

Czy ciekawy? Się okaże!

 

W lutym, gdy mróz mocno ściska,

W sali OSP Pastwiska

Spotkali się balowicze.

Ilu było? No, nie zliczę!

 

Każdy pięknie wystrojony-

Są mężowie, są i żony,

Kawalerów też bez liku,

Zasiedli już do stolików.

 

Długie kiecki, mini krótkie,

Jest pan z wąsem, jest pan z bródką.

Garnitury, fraki, szale-

Bawią się wprost doskonale!

 

Od koncertu się zaczyna

Bal, co Kapitańskim jest-

Ojciec w towarzystwie syna:

Są gitary, jest i piec.

 

Piszczą i szaleją panny,

Klaszczą też kawalerowie,

Kiedy duet super zgrany

Morską szykuje opowieść.

 

Widać kilku marynarzy,

Gang piratów się rozbija,

Z Titanica para piękna

Wciąż tańcuje i wywija.

 

Są gadżety marynarskie,

Wszystkiego razem po trosze.

Jeden majtek pokładowy

Przytaszczył tu swe kalosze.

 

Walce, rumby i fokstroty,

Uskuteczniają żeglarze.

Ile zniosą? Czy wytrwają?

Nie wiadomo, czas pokaże.

 

Wprost szaleją na parkiecie,

Skaczą, kręcą piruety,

Żeby im nie poszły w boczki

Te kapusty i kotlety.

 

Tort „Sternika” to marzenie,

Każdy walczy by go zdobyć,

Ale próżne to życzenia-

Cenę trzeba będzie podbić.

 

I udało się jednemu

Przystojnemu żeglarzowi,

Co do końca walczył dzielnie

I nie poddał się tłumowi.

 

Brakowało nam niektórych,

Tak to czasem się układa,

Zawitają w przyszłym roku,

Taka dla nich dobra rada.

 

Oto już zapisków koniec,

Pisać więcej nic nie trzeba,

Tylko podziękować wszystkim,

Co nam uchylili nieba:

 

I tancerzom, i kucharzom,

Majtkom i dekoratorom.

Też kelnerom i tragarzom,

A przede wszystkim sponsorom.

 

Ahoj więc dla Morskich Wilków

I Rusałek prosto z Mazur,

I dla kajakarzy kilku:

Hey! Do następnego razu!

 

 

Kulig Sternika 2018

20.01.2018

Żeglarzy nawet w zimie ciągnie do wody. Tym razem w postaci śniegu. Środek lokomocji też się zmienił. Dwoje sań i dwie pary koni. 32 osoby, nie licząc woźniców, mknęły wzdłuż Wisełki z szantami na ustach. W przerwie ognisko: kiełbasa, żurek, chleb ze smalcem, ciepła herbata i ciasto. Powrót już po zmroku w bajkowej scenerii.

** **** ** * *